wtorek, 26 stycznia 2010

Na dobry dzień

Na dobry dzień mój ulubiony pracownik drogowy. Uwielbiam sposób ubierania się Nowozelandczyków - górna część ciała przyodziana jak przystało w zimie - czapka, ciepła kurtka, rękawice a na dole krótkie spodenki i adidasy. Szał ciał i uprzęży:-)


Galotki sfotografowane w drodze do Waitomo.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Nau mai, haere mai – Witamy w Jaskiniach Waitomo

Opuszczamy rejon Tongariro National Park i kierujemy się ku północnemu zachodowi do miejscowości zwanej Waitomo. Znajdują się tutaj słynne jaskinie, zamieszkiwane przez jedne z najciekawszych nowozelandzkich stworzeń – glow worms, które - kiedy świecą - przypominają nasze świetliki, natomiast w dziennym świetle dużego rozmiaru moskity. Są to larwy owada arachnocampa luminosa, żyjące w ciemnych, wilgotnych miejscach.
Z czterech postaci owada – jaja, larwy, poczwarki i postaci dojrzałej odżywia się tylko larwa i to na niej spoczywa zadanie zgromadzenia energii potrzebnej do przeżycia w każdym kolejnym stadium rozwoju. Zadanie niełatwe, musi więc sięgnąć po bardziej wyrafinowane metody zdobywania pożywienia, które zagwarantują jej sukces :-) Jej działanie przypomina do złudzenia pająka. Najpierw z jedwabiu i śluzu tka gniazdo, które podwiesza u sklepienia jaskini. Następnie wypuszcza z niego około 70 jedwabnych nitek o długości do 50 cm, pokrytych kropelkami lepkiego śluzu, które stanowią pułapkę dla innych owadów (widać to wyraźnie na filmie poniżej). Kiedy coś trafia w sieć, larwa podciąga nitkę ze zdobyczą do góry. Żywi się stonogami, ćmami, muchami i komarami, ale kiedy bardzo zgłodnieje, nie pogardzi nawet przedstawicielami własnego gatunku.
Aby zwiększyć szanse na zdobycie pokarmu i przyciągnąć uwagę potencjalnej ofiary, larwa emituje niebiesko-zielone światło. Im bardziej jest głodna, tym jaśniej świeci. Kiedy po 6 – 9 miesiącach w końcu przepoczwarza się, również używa światła, ale w innym celu – to samiczki starają się jak najszybciej przyciągnąć potencjalnego partnera. Mają zaledwie kilka dni na przedłużenie gatunku, zanim umrą. Składają około 100 maciupkich jajeczek, z których po 20 dniach wylęgają się nowe larwy i cały cykl zaczyna się od nowa.



Można je spotkać na obu wyspach - na Południowej w Te Anau (Te-Anau-Eu Glow Worms Caves) oraz niedaleko Greymouth (Taniwha Cave). Na Wyspie Północnej występują niedaleko Wellington (Ruakokoputuna Glow-worm Caves) oraz w samym mieście w ogrodzie botanicznym. Nie można pominąć oczywiście słynnego Kawiti Caves (Waiomio Caves) na północ od Auckland oraz celu naszej podróży – Waitomo, gdzie odkryto do tej pory około 300 jaskiń. Największe to Waitomo Glowworm Caves z podziemnymi korytarzami, obszernymi grotami z fantastycznymi formami naciekowymi o niesamowitych kształtach, jeziorkami i wodospadami. Ukształtowane ponad 30 milionów lat temu, Waitomo Glowworms Caves mają dwa poziomy – wyższy, suchy, gdzie znajduje się wejście oraz formacje znane jako Katakumby, Sala Bankietowa i Organy. Na niższym poziomie płynie strumień i znajduje się ogromna Sala Katedralna o wysokości 18 metrów, słynąca ze swej niepowtarzalnej akustyki. Wielu znanych piosenkarzy i chórów dawało tu koncerty, zachwycając się wspaniałym brzmieniem. Jednym z cudów Waitomo jest The Tomo – 16-metrowy, wyrzeźbiony w piaskowcu szyb, wyżłobiony przez płynący tu kiedyś ogromny wodospad. W dzisiejszych czasach woda pojawia tutaj tylko w trakcie bardzo silnych opadów. Ściany szybu są podświetlone, dzięki czemu można zobaczyć kolorowe warstwy piaskowca.

Jaskinie Waitomo znane były Maorysom od wieków, jednak spenetrowane zostały dopiero w 1887 roku przez lokalnego wodza Tane Tinorau, któremu towarzyszył brytyjski podróżnik Fred Mace. Zaopatrzeni w pochodnie popłynęli tratwą z biegiem rzeki w głąb wzgórza, dostając się do obszernej jaskini. Kiedy ich oczy przywykły do ciemności, zauważyli błękitne refleksy na wodach rzeki. Spojrzeli w górę i ku swojemu zdumieniu ujrzeli nad głowami miliardy błękitno-zielonych światełek, pokrywające ściany i sufity jaskiń oraz korytarzy.
Odkrywcy wracali tutaj jeszcze kilkukrotnie, dokładnie badając jaskinie i korytarze. W 1889 roku wódz udostępnił je za niewielką opłatą zwiedzającym, których oprowadzał on sam lub jego żona Huti. W 1906 roku administrowanie terenem przejął rząd i dopiero niemal 100 lat później, w 1989 roku, wrócił on do pierwotnych właścicieli. Dzisiejsi pracownicy Waitomo Caves to w większości potomkowie wodza Tane Tinorau i jego żony.



Waitomo Glowworms Caves na pewno są najbardziej warte uwagi ale jeśli ktoś może zatrzymać się chwilę dłużej w okolicy, warto odwiedzić również inne jaskinie. Trzy kilometry dalej znajduje się Aranui Cave. Niestety jaskinia jest sucha, nie ma więc glow worms, ale warta zwiedzenia ze względu na fantastyczne formacje skalne.



Natomiast miłośnikom silnych emocji polecam Legendary Black Water Rafting - spływ podziemną rzeką, przepływającą przez Jaskinię Ruakuri (niedaleko Aranui; o spływ należy pytać w Long Black Cafe, stanowiącej bazę wypadową). Niezapomnianych wrażeń dostarcza spływ niewielkim wodospadem w dół a potem długa przejażdżka rozświetlonym światełkami glow worms pasażem.
Oczywiście warto też odwiedzić słynny The Lost World. Brakuje słów, aby opisać to niesamowite miejsce, więc sami zobaczcie (niestety nie udało mi się znaleźć filmu o innej rozdzielczości)...



 ... i  tutaj (po krótkich reklamach :-)

Docieramy na miejsce akurat na czas, żeby zdążyć wejść do środka z ostatnią tego dnia grupą. Jest nas  tylko kilka osób, jakieś starsze małżeństwo Brytyjczyków, para młodych Hiszpanów i trzy hoże niemieckie dziewoje o donośnym śmiechu. Po kilku minutach oczekiwania, które spędziliśmy na bezowocnej wyprawie do sklepiku z pamiątkami po album ze zdjęciami glow worms – sklepik był już zamknięty – dołącza do nas przewodniczka. Ruszamy.
Wejście znajduje się 18 metrów nad miejscem, gdzie rzeka Waitomo znika w głębi wzgórza. Na początek wąskie, mokre schody, prowadzące w dół, podświetlone niewielkimi lampkami. Zadzieram głowę w górę – na razie jest zbyt jasno i nie widzę żadnych przedstawicieli gatunku arachnocampa luminos :-) Kiedy schodzimy coraz niżej i niżej, wypatruję bezskutecznie niebieskich światełek. Nagle schody się kończą a my znajdujemy się we wspaniałej Jaskini Katedralnej. Jest ogromna, wysoka i naprawdę piękna. Gdzieś hen w górze dostrzegam w końcu pojedyncze niebieskie punkciki, jednak ich największe skupiska znajdują się w najbardziej wilgotnych częściach systemu jaskiń, muszę więc jeszcze trochę poczekać. Zatrzymujemy się na chwilę, a potem wędrujemy dalej korytarzami, podziwiając fantastyczne formacje skalne, by na koniec trafić na brzeg podziemnej rzeki. Wsiadamy do łodzi a pilotka prosi, aby zachować absolutną ciszę i pod żadnym pozorem nie robić zdjęć. Jest zupełnie ciemno. Płyniemy korytarzami a nad nami wznosi się sklepienie rozgwieżdżone miliardami niebiesko-zielonych robaczków. Delikatnie pulsujące światło rzuca słabe refleksy na ciemne wody rzeki. Jest przepiękne. Brak słów.
Po kilkunastu minutach w zupełnych ciemnościach i ciszy (przerwanej jedynie na chwilę niepohamowanym atakiem śmiechu niemieckich dziewoj), w głębi jaskiń pojawia się słabe światło. Płyniemy w jego kierunku. To już koniec naszej wycieczki, opuszczamy łódkę i przez paprociowy las wracamy na parking.


Waitomo River





Postanawiamy zjeść kolację w najbliższej spotkanej knajpce. Cały dzień nie zatrzymywaliśmy się, podjadając tylko ciacha i kabanosy w samochodzie, nie chcąc się spóźnić do Waitomo. Wyjeżdżamy z parkingu i kilkaset metrów dalej natrafiamy na obszerny lokal. W środku tłum mężczyzn – wszyscy w kraciastych koszulach, poplamionych jeansach, wyglądają jak druga zmiana drwali, która właśnie skończyła pracę. Brakuje tylko siekier ustawionych karnie w rządku pod ścianą. Bez skrępowania przyglądają się nam przez kilka minut w zupełny milczeniu a potem wracają do swoich rozmów. Czuję się, jakbym zdała jakiś ważny test. Uff.
Zamawiamy nasze ulubione fish&chips. Kiedy talerze lądują w końcu na stole, patrzymy na siebie z przerażeniem – przecież to obiad nie dla dwóch, a dla czterech osób. Porcje są... gigantyczne? Chyba to określenie będzie najwłaściwsze.
Ryba jest pyszna. Frytki rewelacyjne. Sałatka świeża i chrupiąca. Raj.
Po chwili drzwi się otwierają i do środka wchodzi nieduża, siwa pani w pelerynie i kaloszach – przecież to nasza przewodniczka z jaskiń. Wita się wylewnie ze wszystkimi po kolei, jej drobna dłoń znika w wielkich łapach drwali. Zamawia ogromny kufel piwa, który jeszcze trochę i będzie większy od niej samej i dołącza do jednej z grup kraciastych. Myślę sobie, że fajnie byłoby tutaj trochę pomieszkać, pracując w ciągu dnia a wieczorami popijać pyszne zimne piwo w otoczeniu drwali... ech...
Niestety, musimy ruszać, chociaż rozleniwieni smacznym jedzeniem nie bardzo mamy na to ochotę. Przed nami jeszcze trochę kilometrów do pokonania, zamierzamy na noc dotrzeć do Rotorua.
Słońce chyli się ku zachodowi, łąki skąpane są w ciepłym wieczornym świetle. Jedziemy łagodnie wijącą się drogą, wśród pól i niewielkich zagajników.





Region, w którym się znajdujemy, nazywa się Kings Country. Nazwa ma związek z dwoma słynnymi maoryskimi władcami – Potatau Te Wherowhero, który w 1858 roku został ustanowiony pierwszym maoryskim królem i jego synem Matutarea Te Wherowhero (znany również jako Król Tawhiao), który przejął władzę po śmierci ojca w 1860 roku. Tawhiao przewodził Maorysom z Waikato w trakcie jednej z kampanii wojennych, zaliczanych to tzw. wojen maoryskich (The Land Wars) – serii konfliktów, które miały miejsce w latach 1845 - 1872.

W 1840 roku Maorysi oraz przedstawiciele Wielkiej Brytanii podpisali tzw. Traktat Waitangi, który miał zagwarantować każdemu plemieniu prawa do posiadania i eksploatowania zamieszkiwanych przez nich terenów, natomiast prawo pierwokupu ich ziem przypadać miało Koronie. Niestety władze kolonialne, idąc na rękę osadnikom, zaczęły ignorować postanowienia traktatu i zezwalać na osadnictwo na terenach, co do których rzekomo nie mieli pewności, kto jest właścicielem. Nieprawne działania Brytyjczyków doprowadziły do wybuchu konfliktu z rdzenną ludnością wysp. Pierwsze starcia miały miejsce w roku 1843 podczas incydentu na Równinie Wairau na północnym krańcu Wyspy Południowej, potem nastąpiła kampania w Dolinie Hutt i kampania Wanganui na Wyspie Północnej. Maorysi okazali się doskonałymi wojownikami i Brytyjczycy, którzy spodziewali się łatwego ustępstwa, musieli ustąpić. W latach 1848 – 1860 zapanował względny spokój, ale wojny niestety nie zatrzymały rozwoju osadnictwa na wyspach. Napływało coraz więcej i więcej nowych przybyszów, którzy żądali coraz więcej i więcej ziemi. Nielegalne zakupy, często nawet kwestionowane przez ich własne sądy, powtarzały się coraz częściej. Brytyjczycy w obawie przed wybuchem następnego konfliktu i kolejną porażką, postanowili ściągnąć na pomoc wojska z Australii. Rezultatem tych poczynań był wybuch pierwszej wojny o Taranaki, która znowu nie dała kolonistom jednoznacznego zwycięstwa. Po roku zmagań zaczęto negocjować warunki pokojowe.
Jednak brytyjscy osadnicy ciągle nie mogli pogodzić się z tym, że to Maorysi władają większością Wyspy Północnej i w 1863 roku wybuchła następna wojna, rozpoczęta inwazją w Waikato. Była to druga wojna o Taranaki, trwająca kolejny rok.
Okresy względnego spokoju i walk przeplatały się aż do początku lat 70. Ostatnimi poważnymi starciami były tzw. wojna Te Kooti i wojna Titokowaru, które zakończyły właściwie spór terytorialny. W oparciu o dokument zwany New Zealand Settlements Act z 1863 roku władze odebrały Maorysom ogromne połacie ziemi, rzekomo w odwecie za wybuch powstania. Jednak w rzeczywistości ziemię konfiskowano wszystkim plemionom - i tym, które brały udział w buncie i tym, które do końca pozostały lojalne wobec Korony. W sumie skonfiskowano 16.000 km2 gruntów, które w czasach dzisiejszych częściowo zostały zwrócone rdzennym mieszkańcom. Rząd brytyjski po latach uznał, że działania wojenne i konfiskaty stanowiły naruszenie postanowień traktatu Waitangi oraz przeprosił najbardziej pokrzywdzone plemiona z Waikato oraz okolic Bay of Plenty.
Podpisanie Traktatu Waitangi uznawane jest przez historyków za moment powstania państwa nowozelandzkiego. Na pamiątkę tamtego wydarzenia co roku 6 lutego obchodzone jest święto narodowe „Waitangi Day”.
Smutna historia, jak wszystkie historie kolonialne.

A tymczasem zapada zmrok. Kiedy w powietrzu czujemy intensywny zapach siarki, wiemy, że jesteśmy w Rotorua:-) Wjeżdżamy na podjazd pierwszego z brzegu motelu. Cena wydaje nam się całkiem przystępna, decydujemy się więc zostać. Pan z recepcji, który okazuje się być właścicielem, koniecznie chce nam pokazać teren. Mamy tutaj kryty, podgrzewany basen (!), restaurację, salę klubową z bilardem. Pokoje znajdują się w niewielkich, piętrowych domkach. Kiedy otwiera nam drzwi i zapala światło, naszym oczom ukazuje się sporych rozmiarów wygodny pokój z aneksem kuchennym i łazienką obok. Myślałam, że to wszystko, ale właściciel prowadzi nas na piętro do ogromnej sypialni. Jednak to nie koniec niespodzianek – na półpiętrze, za drzwiami znajduje się obudowany taras... z jaccuzi. Tylko dla nas! Otwieram usta ze zdumienia – taaaaaki apartament za takie pieniądze? Chyba śnię!
Właścicielowi nasz zachwyt chyba sprawił przyjemność, z uśmiechem zaprasza nas na kolację, ale po rybach – gigantach w Waitomo raczej nie skorzystamy. Za to z jaccuzi i naszego zapasu nowozelandzkiego wina na pewno:-) Dobranoc:-)

niedziela, 10 stycznia 2010

26 września ciągu dalszego ciąg dalszy

Niewiele obrazów w życiu tak bardzo zapadło w moją pamięć, jak widok wulkanów w Parku Narodowym Tongariro. Początkowo nic nie zapowiada ich obecności. To nie Tatry, gdzie najwyższe pasma górskie poprzedzają mniejsze wzniesienia, przygotowując nas na ogrom najwyższych skał. Nie ma podgórza, mniejszych szczytów, zapowiedzi tak potężnych wierzchołków, jest za to pofalowany łagodnie płaskowyż, idylliczny krajobraz łąk ze spokojnie pasącymi się stadami bydła. Dookoła są tylko liczne, niewielkie wzniesienia, pokryte puchatym dywanem z trawy. Jest aksamitnie zielony i porasta łańcuchy niewysokich wzgórz, ciągnących się aż po horyzont.





Potem po naszej prawej stronie z tego oceanu zieleni wyłania się powoli zamglony wierzchołek. Początkowo niepozorny, nie zapowiada giganta, którego ujrzymy za kilka chwil. Przejeżdżamy kilka kilometrów zaledwie i nagle przed nami wyrasta potężny wulkan, którego widok zapiera dech w piersiach. Dziwnie wygląda, strzelisty ogrom, wznoszący się ponad łagodnymi, falistymi wzniesieniami. Stajemy na poboczu. Jestem urzeczona.




















 
Maorysi wierzyli, że duża aktywność wulkaniczna w tym rejonie jest dziełem tohungi Ngatoro-i-rangi – człowieka obdarzonego niezwykłą mocą, który dotarł tu ze swoimi towarzyszami aż z Polinezji. Kiedy dostrzegł on pokryty śniegiem szczyt, postanowił się na niego wspiąć. W wędrówce towarzyszyć mu miała jedynie niewolnica o imieniu Auruhoe, natomiast pozostałym członkom wyprawy nakazał, by czekając na niego, czuwali i zachowali post. Jednak jego towarzysze nie posłuchali go. Rozgniewani ich nieposłuszeństwem bogowie zesłali na górę ogromną śnieżycę. Zrozpaczony Ngatoro zaczął błagać bogów o ocalenie, którzy – litując się nad nim – zesłali ogień, który go uratował. Jednak dla Auruhoe było za późno na ratunek. Zamarzła, oczekując wybawienia a Ngatoro wrzucił jej ciało do krateru, który po dziś dzień nosi jej imię.

Wulkany Tongariro, Ngauruhoe i Ruapehu od wieków uważane były przez Maorysów za święte, na ich zboczach grzebali swoich zmarłych. Jednak od momentu pojawienia się tutaj białych przybyszów w pierwszej połowie XIX wieku, miejsce to było przez nich regularnie bezczeszczone. Zaczęło się w 1839 roku kiedy, pomimo próśb Maorysów angielski botanik John Carne Bidwill zdobył szczyt Ngauruhoe. Potem tłumaczył się rozgniewanemu maoryskiemu wodzowi, że jego – jako Europejczyka – tabu świętej góry nie dotyczy. Z czasem coraz więcej przybyszów  powtarzało wyczyn Bidwilla. Tubylcy wprawdzie usiłowali powstrzymać ich przed wspinaniem się na zbocza wulkanów, jednak bezskutecznie. Dlatego w 1887 roku wódz Te Heuheu Tukino przekazał te tereny rządowi, który utworzył tutaj pierwszy w kraju park narodowy – Tongariro National Park, którego nazwa wywodzi się od maoryskich słów tonga (ogień) i riro (wyniesiony). UNESCO wpisało park na Listę Światowego Dziedzictwa, zarówno ze względu na jego walory przyrodnicze, jak i wartości kulturowe. Jego surowe piękno i niepowtarzalny charakter sprawiają, że jest to jeden z najpopularniejszych parków narodowych w kraju. Zimą stoki Mount Ruapehu oblegają miłośnicy narciarstwa (dodatkowego dreszczyku emocji dodaje świadomość szusowania po stokach wulkanu w każdej chwili gotowego do wybuchu), latem warto wybrać się na wędrówkę jednym ze szlaków. A miłośnicy Władcy Pierścieni powinni przyjechać tutaj, żeby zobaczyć filmowy Mt Doom, gdzie został zniszczony Pierścień (znawcy tematu twierdzą, że jest to Mount Ngauruhoe). Dyrekcja Parku zgodziła się na obecność ekipy filmowej Petera Jacksona, pod warunkiem absolutnego poszanowania przyrody. W trakcie zdjęć obowiązywał między innymi zakaz używania helikopterów i... koni:-)

Cisza i spokój, jakie nas otaczają, kiedy stoimy u stóp wulkanu, są pozorne, bowiem góry drzemią tylko, w każdej chwili gotowe do spektakularnego wybuchu. Najbardziej czynnym i zarazem najwyższym z trzech kolosów (2.797 m.) jest Mount Ruapehu. Wybuchał wielokrotnie - w roku 1969 i 1975, kiedy to jego zbocza zostały zalane lawą, w grudniu 1988, kiedy wulkan nagle zaczął wyrzucać rozżarzone fragmenty skał, aż do najbardziej spektakularnej erupcji, która miała miejsce w 1995 roku. Wtedy to bomby wulkaniczne i popiół zasypały okolicę a potem jeszcze przez cały rok góra syczała i wydawała groźne pomruki. W latach 1996 - 2006 doszło do kilku mniejszych erupcji, aż w końcu w marcu i wrześniu 2007 roku Ruapehu eksplodował bez ostrzeżenia.

Ngauruhoe, ogrom o wysokości 2.287 m., jest najmłodszym z tutejszych wulkanów. Podczas gdy aktywność dwóch pozostałych szacuje się na jakieś 2 miliony lat, ten ma ich zaledwie 2.500. Młodzieniaszek, chciałoby się powiedzieć. Jest to klasyczny wulkan, stromy stożek zwieńczony kraterem o średnicy 400 metrów, bezustannie aktywny. Nad jego rozżarzonym szczytem bez przerwy unosi się biały pióropusz pary i gazów. Co kilka lat następuje erupcja, w trakcie której popiół pokrywa całą okolicę. Nieco rzadziej daje o sobie znać w bardziej widowiskowy sposób, wyrzucając ze swojego wnętrza strumienie lawy, jak to miało miejsce w 1954 roku. Każda erupcja zmienia wygląd krateru, w obrębie którego powstają ciągle to nowe stożki.

Najniższy z trzech kolosów - Tongariro, o wysokości zaledwie 1.967 metrów, ostatni raz dał o sobie znać w 1926 roku. Jego zbocza to prawdziwy labirynt kraterów i niewielkich stożków, pomiędzy którymi znajduje się niezwykłe miejsce, zwane Ketetahi. Trafić tu można bez mapy, kierując się jedynie z daleka wyczuwalnym, charakterystycznym zapachem siarki, której opary wydobywają się z podziemnych szybów wśród syków i huku. Są tu jeziorka wrzącego błota i gejzery strzelające wysoko w niebo gorącą wodą. Do największych atrakcji okolicy należy kilka pięknych jezior o spokojnych taflach, odbijających poszarpane szczyty oraz liczne gorące źródła.

Miłośnicy pieszych wędrówek powinni wybrać się  Tongariro Crossing, najpopularniejszym pieszym szlakiem na NZ. Prowadzi on przez przełęcz pomiędzy górami Ngauruhoe i Tongariro, w wulkanicznej scenerii kraterów, jęzorów zastygłej lawy, wypełnionych oparami polodowcowych dolin, szmaragdowych jeziorek, z których najpiękniejsze to Emerald i Blue oraz bujnych lasów porastających zbocza gór. Warto zatrzymać się nad zimnym Soda Springs oraz Ohinepano Springs. Pokonanie szlaku zajmuje ok. 8 godz.

Dla miłośników dłuższych wędrówek przygotowano Northen Circut, trasę wiodącą dookoła góry Ngauruhoe. Zaczyna się ona na parkingu w Mangatepopo i kończy w Dolinie Whakapapa. Przejście całego zajmuje 3 do 4 dni, chociaż można przebyć tylko jego część, dołączając do trasy w dowolnym miejscu. W trakcie można zrobić kilka dodatkowych wycieczek, od trwających kilka godzin do całodziennych. Najbardziej popularną jest wyprawa na szczyt Ngauruhoe (trzy godziny), możliwa jest również wspinaczka na Tongariro z Czerwonego Krateru (dwie godziny) albo wędrówka do Ohinepano Springs z Chaty Waihohonu (30 minut).

Najbezpieczniejszym okresem na wędrówkę są letnie miesiące - między grudniem a marcem. Jest tu kilka chat, zaopatrzonych w prycze z materacami, gazowe kuchenki i wodę. W sezonie, który zaczyna się tutaj w październiku a kończy wraz z początkiem czerwca, konieczne jest wcześniejsze wykupienie pozwolenia na wędrówkę po szlaku. Szlak dostępny jest zimą ale wymaga dobrego przygotowania i specjalistycznego sprzętu.

Kto ma jednak ochotę na mocne wrażenia i kusi go wspinaczka na najwyższy z wulkanów, musi pamiętać, że ten szlak jest nie najlepiej oznakowany. Mogą się tam wybrać tylko osoby doświadczone i to wyłącznie pod opieką znającego teren przewodnika. Pogoda tutaj zmienia się bardzo szybko, a szczyt nieraz w ciągu kilku minut okrywają chmury. Wędrówka tam i z powrotem zajmuje do sześciu godzin i jest bardzo męcząca, dlatego mniej zaprawieni turyści mogą skorzystać z wyciągu. Widok z najwyższej stacji jest naprawdę imponujący i nie ustępuje swą wspaniałością widokom ze szlaku.

Główne wejście do parku narodowego prowadzi przez małą osadę Whakapapa, wartą odwiedzenia przede wszystkim ze względu na świetne wystawy, dotyczące geologii i historii regionu, prowadzone przez Departament Ochrony, administrujący wszystkimi chronionymi obszarami w kraju. Placówka udziela również informacji o szlakach i prognozie pogody. Przy wejściu stoi popiersie wodza Horonuku Te Heuheu Tukino. Tuż obok biura informacji turystycznej pamiątkowy obelisk przypomina o tym, jak ważny dla Maorysów jest ten obszar.

Czy wyobrażacie sobie jezioro o wielkości 616 km2? Ogromne, prawda? Jak morze, tylko tyle, że położone jest w głębi kraju. To jezioro Taupo, największy słodkowodny zbiornik Oceanii. Co ciekawe, leży w kalderze superwulkanu, którego ostatnia erupcja miała podobno miejsce ponad 2 tysiące lat temu. Chmura popiołu wyrzucona przez wulkan przesłoniła niebo na obszarze dziesiątków kilometrów i widoczna była podobna aż w Chinach i... Europie. Być może właśnie dlatego Maorysi nazywają jezioro miejscem „gdzie panuje noc”.
Taupo ma niezwykle czyste wody, przepływa przez nie najdłuższa rzeka NZ – Waikato, natomiast aż 47 rzek kończy tutaj swój bieg. Krajobraz jest bardzo malowniczy, woda zachęca do uprawiania najróżniejszych sportów wodnych, ale nie jest to jedyna atrakcja, ściągająca tutaj rokrocznie ponad milion turystów. Zaledwie 5 minut od północnego brzegu jeziora znajduje się Wairakei Park i słynne Wodospady Hulka - 220.000 litrów wody spadające z ogłuszającym hukiem ze skał dostarcza niezapomnianych wrażeń. W tym samym parku znajdują się również słynne Księżycowe Kratery – geotermalny obszar gejzerów, jeziorek wrzącej wody i kraterów.

My niestety jeziora już nie zobaczymy. Oglądamy wulkany a Taupo Lake i wszystkie atrakcje usytuowane na północ i wschód od nich na następny raz i pędzimy na północny zachód, do Waitomo Caves, na spotkanie z glow worms – jedną z największych atrakcji tego niesamowitego kraju...

wtorek, 5 stycznia 2010

26 września ciąg dalszy

Sielsko - anielsko, czyli na trasie pomiędzy Wellington a Rotorua

Whanganui National Park zostawiamy za sobą i - co chwila przystając na zdjęcia, powoli kierujemy się do Parku Narodowego Tongariro. Krajobraz sielsko-anielski - łagodne wzgórza pokryte zielonym gęstym dywanem trawy, białe owieczki i błękitne niebo - tak właśnie wygląda moja wersja raju...








 Wanganui


Wiosna w Wanganui






























26 września

Czas wstawać. Przeciągamy się, wyglądamy za okno – jest! Jest! Absolutnie, bezspornie jest bezchmurne niebo i jest słońce. Nareszcie. Dzisiaj czeka nas 450 km za kółkiem, a nawet więcej, wliczając małe zboczenie z głównej trasy do Waitomo. Przejazd przez kolejne parki narodowe, obok wulkanów, jaskinie z glow worms i inne atrakcje, więc cieszymy się, że nie pada. Ranek jest chłodny ale w powietrzu już nie czuć tego lodowatego powiewu, jak na południu. Odwrotnie tutaj, niż w Europie – na południu chłodniej, niż na północy.
Trasa zapchana samochodami. Na Wyspie Południowej spotkanie innego pojazdu na drodze należało do rzadkości. Tutaj do rzadkości należy moment, w którym jesteśmy sami. Sznur samochodów, sznur osiedli, miasteczek i wiosek. Krajobraz zupełnie odmienny od tego, który widzieliśmy wcześniej.
Kierujemy się trasą nr 1 na północ. Po lewej mamy wybrzeże, zwane Kapiti Coast. Ze swoimi spokojnymi plażami, ciepłą wodą zachęcającą do kąpieli, Kapiti Coast jest miejscem letniego wypoczynku mieszkańców stolicy ale również jej przedmieściem. Region wziął nazwę od sporej wyspy Kapiti, na której już w 1897 roku ustanowiono obszar ochronny ze względu na siedliska ciekawych (a w tym momencie w większości już rzadko występujących) ptaków, znajdującej się 5 km od brzego na wysokości Paraparaumu. Po naszej prawej stronie znajduje się spory Tararua Forest Park, oaza zieleni, idealne miejsce na wypoczynek dla wszystkich zmęczonych cywilizacją. To jednak nie jedyna atrakcja w okolicy, przeznaczona dla miłośników natury, bowiem kawałek dalej, w Waikanae, znajduje się zjazd do Nga Manu Nature Reserve, 15-hektarowego rezerwatu ptaków, gdzie można wybrać się na podglądanie orłów czy nocne poszukiwanie kiwi. Przygotowano tutaj miejsca pod pikniki, jest barbecue, szlaki turystyczne i przewodnicy, którzy opowiedzą o ciekawostkach, jakich nie wyczyta się w informatorach. Jak zwykle na Nowej – wszystko perfekcyjnie zorganizowane.
Mijamy Paraparaumu, największe miasto Kapiti Coast i jednocześnie największego satelitę stolicy, następnie Waikanae z wyżej wspomnianym rezerwatem i wjeżdżamy do Otaki. Miejscowość jest warta wspomnienia ze względu na maoryskie pochodzenie. Było to tradycyjne miejsce pochówku plemienia Te Rauparaha. Do tej pory znajduje się tutaj dziewięć marae (domów spotkań) oraz maoryski college.


Marae. Rotorua.

Kiedyś znajdował się tutaj również zabytkowy kościół Rangiatea, którego budowę zainicjował 150 lat temu Ngati Toa, wódz Te Rauparaha. Niestety, historyczną budowlę strawiły płomienie w trakcie pożaru, jaki wybuchnął tutaj w 1995 roku, a Rangiatea Church, który oglądamy dzisiaj, jest kopią oryginalnego.
Mijamy zakorkowane Levin, senne Foxton z plażami o brązowym piasku i ciągle jeszcze zamkniętymi na zimę letnimi domami. W Bulls zostawiamy „jedynkę”, która odbija na północ i kierujemy się trasą nr 3 do miejscowości Wanganui. Cały ten region położony między Tongariro National Park a Wellington, nosi tę samą nazwę, co miasto. Jest to spokojna pasterska kraina, usiana łagodnymi wzgórzami, magicznymi parkami i rezerwatami, rzekami i wąwozami, znana przede wszystkim z Parku Narodowego Whanganui oraz rzeki o tej samej nazwie.
Z rzeką Whanganui i pobliskimi górami związana jest piękna maoryska legenda, według której dawno, dawno temu w centralnej części Wyspy Północnej znajdowało się kilkadziesiąt szczytów, którym przewodzili czterej wodzowie: Ruapehu, Tongariro, Ngaruhoe oraz Taranaki. Tongariro miał ukochaną, Mt Pihanga, o którą stoczył wiele zwycięskich pojedynków z innymi górami. Pewnego dnia przyszło mu zmierzyć się z potężnym Taranaki, którego pokonał w walce. Ranny Taranaki uciekł na zachód, w stronę morza, rzeźbiąc za sobą koryto rzeki. Tongariro wypełnił powstałe w ten sposób łożysko zimną wodą i tak narodziła się Whanganui River.
Jednak to nie był koniec walk. Pewnego dnia i sam Tongariro został pokonany – powalono go na kolana i ścięto mu głowę, stąd jego charakterystyczny ścięty stożek. Z kolei góra Putauaki podążyła na północ w pogoni za Kawerau, ale zatrzymała się w okolicy jeziora Taupo. W końcu góry przestały się ruszać i zastygły w swojej obecnej formie.

Pierwszym człowiekiem, który dotarł w te rejony był podobno polinezyjski odkrywca Kupe około roku 800. Plemiona Maoryskie zasiedliły region w 1.100 roku, budując swoje osady wzdłuż rzeki, podczas gdy europejscy osadnicy pojawili się tutaj ponad 700 lat później, w 1830 roku. Misjonarze udali się w górę rzeki, zakładając osady o swojsko brzmiących nazwach Jeruzalem (Hiruharama), Londyn (Ranana), Korynt (Koriniti) oraz Ateny (Atene). Pierwsze parowce pojawiły się na rzece w 1860 roku, w niespokojnych czasach rebelii Hauhau, kiedy to plemię Taranaki razem z kilkoma innymi szczepami, zamieszkującymi tereny nadrzeczne, sprzeciwiło się europejskiemu osadnictwu, usiłując je powstrzymać.
Od początku XX w. zaczyna się w regionie Wanganui ruch turystyczny. Zresztą podobno właśnie tutaj narodziła się na NZ masowa turystyka, za sprawą reklamowanej na arenie międzynarodowej wycieczki pod nazwą „Ren kraju Maorysów”. 12.000 turystów rocznie odbywało rejs z miasta Wanganui do Pipiriki albo, zaczynając w Taumarunui, płynęło w dół rzeki do jej ujścia. Rzeka była niespokojna i kierowanie statkami po niej kursującymi wymagało niemałych umiejętności, a dreszczyk emocji z tym związany przysparzał całej wyprawie popularności.
W 1918 roku nowozelandzki rząd postanowił zagospodarować te tereny, ofiarowując je przede wszystkim wracającym z I wojny światowej żołnierzom. Jednak nowi osadnicy po kilkuletniej przegranej walce z nieurodzajną ziemią i dziką przyrodą, zaczęli stopniowo porzucać swe farmy. Na początku lat 40-tych tych, którzy pozostali można było już policzyć na palcach jednej ręki.
Z tamtymi czasami związany jest jeden z najciekawszych zabytków regionu, obecnie znajdujący się na terenie Parku Narodowego Whanganui. Jest to słynny Most Donikąd (Bridge to Nowhere). Zbudowany w latach 1935-36 miał służyć osadnikom przy przemieszkaniu się z jednej strony Mangapurua Stream na drugą. Najpierw wzniesiono most, dopiero potem miały powstać drogi do niego prowadzące. Jednak pozostały one tylko w planach. Ponieważ osadnicy zaczęli masowo opuszczać dolinę, rząd uznał, że budowa dróg nie ma sensu i tak powstał Most Donikąd. Obecnie przyroda zatarła większość śladów osadnictwa a prowadzący z jednej strony strumienia na drugą, z jednej części buszu do drugiej most sprawia naprawdę niesamowite wrażenie. Obecnie najwygodniej do niego dotrzeć drogą wodną, spływając rzeką z miejscowości Pipiriki lub Whakahoro lub też wybrać się na 40 minutowy spacer z Mangapurua Landing, położnej nad rzeką Whanganui.
Natomiast Park Narodowy Whanganui jest jednym z najnowszych na Nowej Zelandii. Został założony po to, by chronić piękne niziny rozciągające się na zachód od wulkanicznego płaskowyżu w centrum Wyspy Północnej aż po Morze Tasmana na zachodzie. Park jest wyjątkowo dziki - prowadzi przez niego zaledwie kilka dróg. Większość turystów zwiedza go korzystając z drogi wodnej, czyli płynąc łodziami wzdłuż rzeki Whanganui. Jest ona żeglowna na odcinku 170 kilometrów (przy całkowitej długości 329 km) i stanowi najdłuższy trakt wodny w Nowej Zelandii. Nad jej brzegami znajduje się wiele ciekawych pozostałości po kulturze maoryskiej – wioski ufortyfikowane, czyli pa i nieufortyfikowane (kainga), wojenne i pokojowe drewniane rzeźby, które można porównać do totemów. Warto odwiedzić maoryskie osady Atene, Koriniti oraz Hiruharama. Oczywiście w okolicy nie może zabraknąć muzeum z artefaktami kultury maoryskiej. W Wanganui znajduje się Muzeum Regionalne, jedno z najlepszych w kraju muzeów historii naturalnej z bogatą wystawą poświęconą pierwotnym mieszkańcom.
Najpopularniejsza trasa spływów, nazywana „Whanganui Journey”, prowadzi z Taumarunui do Pipiriki, należy do NZ’s Great Walks system. Rzeka na tym odcinku jest w miarę spokojna, dlatego często wybierają ją mało doświadczeni turyści. Należy jednak pamiętać, że w sezonie, czyli od 1 października do 30 kwietnia należy wykupić kartę wstępu (Great Walks Hut & Campsites Pass – ok 60$ od osoby dorosłej, dzieci 50% zniżki), która upoważnia do trwającej 5 dni wycieczki Whanganui Journey. Za noclegi w chatach płaci się dodatkowo (obozowanie obok chat bezpłatne). Inne popularne trasy spływów prowadzą z Ohinepane do Pipiriki (4 dni) lub Whakahoro do Pipiriki (3 dni), można również wybrać się na krótszy, jednodniowy spływ, na przykład z Taumarunui do Whakahoro, bardzo popularny wśród weekendowych turystów. Wypożyczenie 2-osobowego kanoe na 5 dni kosztuje ok. 300 $ (łącznie z transportem).
Kto nie lubi kajakowania może oczywiście wybrać się na jeden z kilku szlaków pieszych. 42 kilometrowy Matematoanga Track jest jednym z najpopularniejszych na NZ. Jego przebycie zajmuje cztery dni i obejmuje wędrówkę przez busz dawnymi szlakami Maorysów oraz śladami europejskich osadników. W pogodny dzień warto zboczyć ze szlaku i wspiąć się na niewysoką (730 m) Górę Humphries, z której roztacza się niesamowity widok na wulkany Parku Narodowego Tongariro i Górę Taranaki. Wyprawa zajmuje około półtorej godziny.
Drugi pod względem popularności szlak Mangapurua prowadzi z Whakahoro do Mangapurua Landing. Ma 40 km a jego przebycie zajmuje 3-4 dni. Obejmuje doliny strumieni Mangapurua i Kaiwhakauka oraz znajdujący się pomiędzy nimi Mangapurua Trig – krainę wysokich wzniesień, oferującą niezapomniany widok wulkanów, znajdujących się zarówno w parku Egmont, jak i Tongariro. Na szlaku znajduje się słynny Bridge to Nowhere a po jego przebyciu wędrówka śladami powojennych osadników (a raczej tym, co z osad zostało).
Dla leniuszków przygotowano nie mniej piękny, choć o połowę krótszy (18 km) Atene Skyline Track. Wyprawa zajmuje mniej więcej osiem godzin i oferuje równie wspaniałe widoki, jak dwie pozostałe – z jednej strony Morze Tasmana a z drugiej dostojne szczyty Taranaki i Ruapehu.