środa, 18 listopada 2009

23 września 2008

Dlaczego właśnie tego dnia, którego musimy ruszać, pogoda jest tak piękna?? Dlaczego nie świeciło takie piękne słońce dwa dni wcześniej, kiedy zwiedzaliśmy miasto?! Co za złośliwość losu!
Jaka by jednak pogoda nie była, czas w drogę, choć z ochotą zostalibyśmy tu jeszcze kilka dni. Przed opuszczeniem miasta zatrzymujemy się jeszcze na plaży, podziwiając słynny parowiec "Earnslaw", który właśnie wypłynął z portu. Statek, nazywany z dumą Damą Jeziora, został zwodowany; w 1912 r. i pływa do dzisiaj. Rejs jest nie lada przeżyciem i przypomina wędrówkę w czasie ze względu na jego starodawne wnętrza i wspaniale pracującą, lśniącą maszynerię. Kto chce, może ją obejrzeć z bliska a nawet sypnąć szuflę węgla do pieca.

Opuszczamy plażę i wspinamy powoli na górę, gdzie kręcony był Władca Pierścieni. Mamy ulotkę z dokładnymi informacjami, według której będziemy zwiedzać dawny plan filmowy. Po dotarciu do celu czeka nas jeszcze jedna niespodzianka. Niewielki domeczek w azjatyckim stylu. Głowę dalibyśmy sobie uciąć, że widzieliśmy go w jakimś filmie, ale w jakim? Dopiero w informatorze wyczytujemy, że wytwórnia Disneya kręciła tu film dla dzieci „The Rescue”, a domek to... koreańskie więzienie, tak niecodziennie wyglądające w nowozelandzkim krajobrazie.



Znajdujemy się ponad pół kilometra nad miastem, które mamy jak na dłoni, razem z jeziorem i znajdującym się po drugiej stronie lotniskiem. Wieje mocno, wiatr przegania pierzaste chmury. Krajobraz jest niesamowity – trawa, niskie krzewy, niewielkie zbiorniki wodne i olbrzymie głazy. Patrzymy w ulotkę, żeby sprawdzić, które sceny z filmu „Dwie Wieże” rozgrywały się w tym miejscu. Aż trudno uwierzyć, że bezkresna, niegościnna, targana wiatrem kraina z filmu to tak naprawdę...obrzeża modnego kurortu :-)

















Dodatkową atrakcją tego miejsca jest rozległy, prywatny rezerwat. Zwiedza się go samochodem, zatrzymując w dowolnych miejscach, według uznania. Zwierzęta chodzą wolno, jak lamy, które biegną do nas całą chmarą, kiedy tylko opuszczamy auto. Istnieje możliwość karmienia zwierząt, pasza jest dostępna w każdym miejscu, więc kiedy tylko lamy widzą kubełki w naszych rękach, opadają nas ze wszystkich stron, wsadzając nosy do wiaderek, przepychając się nawzajem. Są zupełnie oswojone, podobnie jak kozy, bezpardonowo nas napastujące w poszukiwaniu jedzenia oraz osiołki. Te, karnie ustawione za płotem, dają się łaskawie głaskać – w zamian za kostki pokarmu. Kawałek dalej zatrzymujemy się przy łące, na której pasą się jelenie. Są piękne – dumne, wyniosłe i już nie tak oswojone, jak lamy. Zupełnie nie zwracają na nas uwagi, tylko dwa podeszły sprawdzić, co też mamy w kubełkach, ale zawartość nie spotkała się z ich zainteresowaniem, więc nas zostawiły. Oczywiście nie może tu zabraknąć wszędobylskich owiec. Małe głośno beczą, biegnąc truchtem za matkami. Tylko na widok jednego zwierzęcia odechciało nam się wychodzenia z samochodu – groźnie wyglądającego żubra. Gigant pasący się na zboczu popatrywał na nas wrogo, więc zatrzymaliśmy się tylko na jedno szybkie zdjęcie, nie wysiadając z samochodu i pojechaliśmy dalej.














Owieczki fotografował M.


To już niestety koniec naszego pobytu w Queenstown. Czas ruszać na północ, w końcu czeka nas jeszcze przejazd przez cała południową wyspę, przeprawa i zwiedzanie północnej. Kierujemy się do miejscowości Wanaka a potem pomiędzy dwoma bajkowymi jeziorami – Wanaka i Hawea, przez Narodowy Park Mount Aspiring. Góra Aspiring jest drugim pod względem wysokości szczytem w kraju. Otacza ją bajkowy park narodowy – kraina lodowców, zamglonych szczytów i jezior o lustrzanych taflach – kto pamięta Isengrad z Władcy Pierścieni, będzie wiedział, o co chodzi – ten fragment filmu bowiem kręcono właśnie tutaj. Niestety, właśnie wtedy, gdy przejeżdżamy przez jedne z najpiękniej położonych i magicznych miejsc NZ, leje jak z cebra. Niewiele widać zza kurtyny deszczu a szczęściarz M., który kiedyś był tu latem, co chwila tylko mówi – „O, tu jest pięknie. I tu. A tu to już zupełnie bajkowo”. A co ja widzę? Ano nic nie widzę:-) Popatrzę se w przewodnik, album jakiś będzie trzeba nabyć po drodze, bo aż głupio – taki kawał przejechać a jedyne, co zobaczyć to strugę deszczu, rozpryskującą się na masce auta.

To, co nas najbardziej urzeka, to znaki drogowe w górach – „Zalecana prędkość 15 km/godz.”, albo „Ostre zakręty przez 30 km”. „30 kilometrów” – zastanawiamy się. Hm hm ktoś się może pomylił? Może jednak trzy...? no, od biedy może trzynaście? Jednak to naprawdę jest trzydzieści a zaraz potem, po krótkim w miarę prostym odcinku, kolejne... 20. Warto się też ściśle trzymać zalecanej prędkości. Nikt tu wprawdzie niczego nie nakazuje. Sugeruje tylko. Ale spróbuj się nie zastosować do owych zaleceń a wylądujesz – w najlepszym przypadku – w krzakach, w najgorszym czeka cię długi lot w dół najbliższej doliny. Samochody z reguły nie latają, więc rajdowcom z zamiłowania radzę zdjąć nogę z pedału gazu i zastosować się do nic-nie-chcemy-narzucać-ale-lepiej-zwolnij wskazówek Nowozelandczyków. Tym bardziej, że szosa w wielu miejscach nachylona jest pod dość ostrym kątem a dodatkową atrakcją jest woda, lejąca się z ogłuszającym łoskotem ze skał wprost na jezdnię, tworząc ogromne wodospady. Przed pierwszym z nich zatrzymaliśmy się przestraszeni – jechać czy nie? Zmyje nas czy nie? Pytanie ważkie, bo pobocza brak, jest za to urwisko, a koszący lot w dół w fordzie to nie jest to, na co akurat mamy ochotę. Ani toto skrzydeł nie ma, ani ogona... Stoimy chwilę, niezdecydowani, ale kiedy z fontanny wody wyłania się jakiś samochód, uznajemy że jest to bezpieczne. Głęboki wdech i... przejechaliśmy. Ufff. Gdyby otworzyć szyberdach, mielibyśmy basen.
Droga ostro pnie się pod górę, potem równie ostro opada, by znowu wznieść się na następnej górze. W górę i w dół, serpentynami ze skalną ścianą po jednej stronie i urwiskiem z drugiej, przebijamy się przez Alp Południowe.

W jednej z dolin zatrzymujemy się na późny lunch. Jedyny lokal w maciupkiej miejscowości, w której się zatrzymujemy (poza wymuskaną francuską restauracją, ale na kandelabry i porcelanę akurat nie mamy ochoty) mieści się w budynku, pełniącym jednocześnie funkcję sklepu i poczty. Jemy tu największe i najdziwniejsze hamburgery w życiu – piętrowe, z plastrami marynowanego buraka w środku. Smakują dziwnie (co by pan McDonald powiedział na buraka i gotowane jajko w hamburgerze?), ale smacznie a porcja jest jak dla średniej wielkości słonia. Jak się do nich zabrać? Powinni je sprzedawać razem z instrukcją obsługi.

Haast i Morze Tasmana widzimy jedynie na mapie, bo za oknem ściana deszczu, widoczność ograniczona do długości maski naszego samochodu. Przed wyjazdem spodziewaliśmy się wczesnowiosennej pogody, ponadto zachodnie wybrzeże często tonie w strugach deszczu - roczna wysokość opadów przekracza tu 5 m! (pod względem ilości opadów przewyższa je jedynie Fiordland), ale i tak jesteśmy rozczarowani. Chociaż... gdyby nie deszcze, nie byłoby tu spowitych parą lasów, soczystozielonych łąk i jeziorek. Przed nami jeden z najpiękniejszych parków narodowych NZ – Westland i lodowce. Jest ich tutaj w sumie ponad 60, jednak celem naszej podróży są dwa – Franciszka Józefa i Fox. Padający w górach śnieg osiada na lodowcu, zamarza a następnie – ponieważ stok jest bardzo stromy – zsuwa się w dół. Lodowiec Franz wędruje nawet do 1 m dziennie ale czasami przyspiesza nawet do 5 metrów (jest 10 razy szybszy, niż lodowce w Alpach Szwajcarskich). Jęzory obu lodowców schodzą tak nisko, że niemal dotykają morza. Jeśli ktoś nigdy nie widział lodowca z bliska, ma świetną okazję, by podejść i przyjrzeć się lodowym iglicom, szczelinom i osuwiskom, co też mamy zamiar zrobić.
Oczywiście park Westland to nie tylko lodowce. Sięga on wybrzeża Morza Tasmana i obejmuje, poza górami, nadmorskie plaże oraz bujne lasy. Najciekawsze gatunki fauny to foki, jelenie, kowhiowhio (czarna kaczka), kaka, papugi kakariki i kea oraz rowi (brązowe kiwi).

Maoryska nazwa lodowca Franciszka Józefa to Ka Roimata o Hine Hukatere (Tears of Avalanche Girl). Według lokalnej legendy dawno dawno temu żyła tutaj ze swoim ukochanym pewna dziewczyna. Byli bardzo szczęśliwi do dnia, kiedy chłopak zginął, spadając ze skał. Na wieść o jego śmierci dziewczyna zaczęła płakać i nie przestawała przez wiele dni. Jej łzy płynęły najpierw wąskim strumieniem, potem coraz szerszą rzeką, która zaczęła zamarzać, tworząc lodowiec.Piękna legenda, piękna maoryska nazwa, ale ta używana dzisiaj niestety jest bardziej prozaiczna, lodowiec bowiem został nazwany przez Austriaków, którzy odkryli go jako pierwsi w roku 1865 i nazwali na cześć austriackiego cesarza. Natomiast lodowiec Fox otrzymał swoją nazwę w roku 1872, kiedy to zwiedzał go Sir William Fox, ówczesny nowozelandzki premier.

Wieczorem docieramy do Fox. Meldujemy się w motelu i w strugach ulewnego deszczu biegniemy do pobliskiej restauracji na kolację. Knajpka polecona nam przez hotelarza jest sporym lokalem, pełnym tubylców. Musimy chwilę poczekać na stolik, potem jeszcze dłużej na posiłek (czyżby kelnerka nas nie lubiła, hm hm, czy zawsze czeka się tutaj 45 min na zamówione danie?) i smaczne lokalne piwo. Jeszcze tylko zakupy w pobliskim supermarkecie (oczywiście wino z Central Otago, w ilościach hurtowych:-) i sprint do motelu. Leje jak z cebra a my zaklinamy deszcz, bo następnego dnia chcemy w końcu polatać samolotem nad lodowcami. Już raz nam się nie udało, pod Mt. Cook i mamy nadzieję, że tym razem szczęście nam dopisze...

22 września 2008

Zanim otworzę rano oczy, nasłuchuję przez chwilę, czy nie słychać kropli deszczu uderzających w drewniany taras za oknem. Nie. Cisza. Nie pada! A to znaczy, że mamy szansę na zobaczenie fiordów. Nie chcieliśmy jechać tam samochodem, bo trasa trudna i długa, więc spieszymy się, żeby zdążyć na autokar. Jest jeszcze ciemno, niebo dopiero jaśnieje nad wzgórzami.




Przed wschodem. Fotografował M.

Najpierw granat nieba jaśnieje leciutko, potem staje się coraz jasniejszy, czerwony, potem pomarańczowo - różowy. Chmury znikają, ale jest diabelnie zimno. Zakładamy więc na siebie wszystkie najcieplejsze rzeczy i idziemy na miejsce zbiórki. Podjeżdża autobus, jesteśmy pierwszymi pasażerami, dzięki czemu mamy okazję obejrzeć miasto, zabierając gości z innych hoteli.

Wyjeżdżamy z Queenstown drogą nr 6 na południe do miejscowości Te Anau, a potem wzdłuż jeziora o tej samej nazwie skierujemy się przez Alpy na północ, w kierunku Morza Tasmana. Jedziemy pomiędzy coraz wyższymi wzniesieniami, po prawej mając jezioro Wakatipu. Jest zielono i ani jednego miasta dookoła, tylko gdzieniegdzie małe i obowiązkowo białe domki oraz ogromne stada krów, owiec i czerwonych jeleni.


Jezioro Wakatipu










Sielsko-anielsko, czyli po drodze do Te Anau.

Zanim wjedziemy w góry mamy jeden przystanek nad malowniczym, polodowcowym jeziorem Te Anau-au. Te Anau jest ostatnią miejsowością na trasie do Milford Sound. Potem już tylko góry i niewielkie parkingi, więc warto - jadąc samochodem – zaopatrzyć się tu w benzynę.


Te Anau

Właśnie w Te Anau zaczyna się słynny 55 kilometrowy szlak Milford (Milford Track), wytyczony przez XIX-wiecznych pionierów, którzy jako pierwsi przedarli się lądem do Milford, odkrywając przy okazji najwyższy w Nowej Zelandii wodospad – Southerland Falls. Ponieważ trasa cieszy się wielką popularnością, wpuszcza się na nią ściśle określoną liczbę osób. Noclegi możliwe są wyłącznie w chatach na szlaku (nie wolno spać w namiotach ani pod gołym niebem). Miejsca te są dobrze wyposażone, jest bieżąca woda (choć tylko zimna), nieźle zaopatrzone kuchnie. Pamiętać trzeba, żeby zapasy jedzenia były lekkie i pakowane raczej w folię, niż w puszki – na trasie nie wolno zostawiać śmieci, niesie się je aż do końcowego przystanku, gdzie przygotowano kontenery dla pieszych turystów. Szlak jest dobrze opisany, liczne tablice informacyjne na trasie pokazują, ile jeszcze kilmetrów (oraz czasu) zostało do następnego miejsca noclegowego, informują o ciekawych miejscach, które warto zobaczyć po drodze. Przebycie całej trasy zajmuje cztery dni, wymaga przygotowania ale warto – surowe piękno krajobrazu, tchnącego spokojnem i melancholią rekompensuje wszystkie poniesione trudy.

Te Anau leży również na granicy największego nowozelandzkiego Parku Narodowego Fiordland, który - ze względu na unikatową florę, faunę oraz budowę geologiczną – został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jest to obszar gór, wody i lasów, który zawiera w sumie 14 fiordów, efekt działalności lodowców. Na jego terenie znajduje się pięć dużych jezior i kilka wodospadów. Do najbardziej interesujących należą Mirror, Monowai, Hauroko (najgłębsze jezioro kraju), Green (nazwane tak ze względu na niesamowity szmaragdowy kolor), Te Anau i Manapouri. Mirror Lake znane jest z krystalicznie czystej wody, odbijającej jak w lustrze wysokie szczyty, które je otaczają. Manapouri z kolei słynie z wyjątkowych roślin, porastającego jego dno.
Największy fiord parku to Doubtful Sound, o długości aż 40 km, rozciągający się od podnóża Alp Południowych po Morze Tasmana. Jednak najczęściej odwiedzanym, ze względu na położenie w stosunku do najpopularniejszej w regionie miejscowości turystycznej, czyli Queenstown, jest Milford Sound, nad który się udajemy. Warto też odwiedzić Dusky Sound – tam również organizowane są rejsy statkami.

Fiordland, najdzikszy i najmagiczniejszy zakątek półkuli południowej, to kwintesencja tego, co mnie urzeka w dzikiej scenerii. Wąskie drogi nad urwiskami, górskie jeziora o lustrzanych taflach i wspaniałe deszczowe lasy, składające się głównie z gigantycznych paproci. Są jary, rwące rzeki i wodospady. W drodze na fiordy zatrzymujemy się kilka razy, na chwilę – na jedno zdjęcie i na dłużej – tam gdzie są krótkie szlaki turystyczne. Pierwszy postój wypada na 51 km - to McKay Creek z widokiem na malowniczą dolinę Eglinton. Kilka kilometrów dalej słynne Mirrow Lake i następnie postój w Knobs Flat, gdzie znajduje się niewielka kawiarenka i toalety.






Mirrow Lake w deszczu



77 km od Te Anau kolejna atrakcja – wjeżdżamy na obszar zwany O Tapara albo Cascade Creek. O Tapara jest oryginalną nazwą pobliskiego jeziora Gunn i było przystankiem plemion Maoryskich, wędrujących nad Zatokę Anita. Znajduję się tutaj krótki szlak turystyczny, którego przebycie zajmuje ok. 45 minut – lasem paprociowym, kładkami przerzuconymi ponad strumieniami i niewielkimi kaskadami. Warto spokojnie przespacerować się, bo trasa jest bardzo malownicza, ale nam niestety leje się za kołnierz, tłumy przemoczonych turystów popychają do przodu – każdy chce tylko zaliczyć obowiązkową fotkę i wracać jak najszybciej dociepłego autokaru. Pędzimy więc w tłumie, obiecując sobie, że jeszcze kiedyś tu wrócimy. Tylko czy jest kiedykolwiek taki moment, kiedy nie ma tu tłumów turystów?

O Tapara




 

 

 


Na postoju niespodzianka. Pomiędzy turystami przechadza się dostojnie kakapu. Podchodzi do nas i skubie nogawki spodni, domagając się jedzenia.



Dopiero koło południa docieramy na miejsce. Pogoda w kratkę, mglisto i pochmurno. Przystań, z której wypływają statki, jest ogromną przeszkolną halą. Na niewielkim nabrzeżu zaczynają się wszystkie wycieczki, zarówno te krótkie, godzinne jak i całodobowe wyprawy płaskodenną łodzią wyposażoną w kajaki, które wykorzystuje się w nocnych wypadach. Nasza wyprawa ma zająć ok. 3 godzin. Zaczynamy u wylotu Milford Sound i zatoczymy niedużą pętlę na otwartym Morzu Tasmana. Statek jest duży, odporny na wstrząsy i uderzenia fal. Cierpię na chorobę morską ale pokładem na szczęście aż tak bardzo nie kołysze. Wypływamy i natychmiast zapominam o chorobie. Okolica jest bajkowa – zamglone skały z których spadają w dół z głośnym szumem kaskady wody. Piekna bujna zieleń lasów deszczowych, porastających niższe wzniesienia i lód, skuwający najwyższe góry. Zamglony szczyt Mitre Peak, dominujący nad całym krajobrazem. Jęzory lodowców schodzące wprost do wody. Liczne wodospady, zarówno te małe jak i giganty, jak Stirling Falls - najwyższy, kaskada bowiem spadaja z wysokości aż 146 m.

Właśnie dzięki obfitemu dopływowi słodkiej wody z opadów, spadającej z hukiem ze skał, podwodny świat roślin i zwierząt jest tu dość specyficzny. W mętnej górnej warstwie niezbyt słonej wody występuje na przykład koral czarny, który spotkać można w znacznie płytszych miejscach niż gdziekolwiek indziej. Blisko nabrzeża widuje się delfiny butlonose, na skałach wylegują się foki i pingwiny. Delfinów i pingwinów niestety nie udaje nam się zobaczyć, ale foki akurat wdrapują się na skałę, więc kapitan naszego statku staje, dając nam czas na spokojne poobserowanie zwierząt.




Myjnia dla statków




W jednej chwili przestaje padać, otwiera się dziura w niebie i błyska słońce, rozświetlając nieprzyjazne skały. Za sekundę znika i znowu robi się szaro i groźnie, wzmaga się wiatr.










Otwarte wody Tasman Sea

Kilka godzin kluczymy między skałami aż wypływamy na otwarte wody morza Tasmana po czym zawracamy do przystani. Leje jak z cebra, jedziemy więc wolniej niż rano. Mamy szczęście, bo po powrocie do hotelu okazuje się, że ponad 1000 metrowy tunel Homer, leżący na trasie z Milford Sound został zalany godzinę po naszym wyjeździe i wszystkie autokary, które nie wyjechały na czas, zostały zatrzymane w dolinie Cleddau przez ścianę wody.