poniedziałek, 25 stycznia 2010

Nau mai, haere mai – Witamy w Jaskiniach Waitomo

Opuszczamy rejon Tongariro National Park i kierujemy się ku północnemu zachodowi do miejscowości zwanej Waitomo. Znajdują się tutaj słynne jaskinie, zamieszkiwane przez jedne z najciekawszych nowozelandzkich stworzeń – glow worms, które - kiedy świecą - przypominają nasze świetliki, natomiast w dziennym świetle dużego rozmiaru moskity. Są to larwy owada arachnocampa luminosa, żyjące w ciemnych, wilgotnych miejscach.
Z czterech postaci owada – jaja, larwy, poczwarki i postaci dojrzałej odżywia się tylko larwa i to na niej spoczywa zadanie zgromadzenia energii potrzebnej do przeżycia w każdym kolejnym stadium rozwoju. Zadanie niełatwe, musi więc sięgnąć po bardziej wyrafinowane metody zdobywania pożywienia, które zagwarantują jej sukces :-) Jej działanie przypomina do złudzenia pająka. Najpierw z jedwabiu i śluzu tka gniazdo, które podwiesza u sklepienia jaskini. Następnie wypuszcza z niego około 70 jedwabnych nitek o długości do 50 cm, pokrytych kropelkami lepkiego śluzu, które stanowią pułapkę dla innych owadów (widać to wyraźnie na filmie poniżej). Kiedy coś trafia w sieć, larwa podciąga nitkę ze zdobyczą do góry. Żywi się stonogami, ćmami, muchami i komarami, ale kiedy bardzo zgłodnieje, nie pogardzi nawet przedstawicielami własnego gatunku.
Aby zwiększyć szanse na zdobycie pokarmu i przyciągnąć uwagę potencjalnej ofiary, larwa emituje niebiesko-zielone światło. Im bardziej jest głodna, tym jaśniej świeci. Kiedy po 6 – 9 miesiącach w końcu przepoczwarza się, również używa światła, ale w innym celu – to samiczki starają się jak najszybciej przyciągnąć potencjalnego partnera. Mają zaledwie kilka dni na przedłużenie gatunku, zanim umrą. Składają około 100 maciupkich jajeczek, z których po 20 dniach wylęgają się nowe larwy i cały cykl zaczyna się od nowa.



Można je spotkać na obu wyspach - na Południowej w Te Anau (Te-Anau-Eu Glow Worms Caves) oraz niedaleko Greymouth (Taniwha Cave). Na Wyspie Północnej występują niedaleko Wellington (Ruakokoputuna Glow-worm Caves) oraz w samym mieście w ogrodzie botanicznym. Nie można pominąć oczywiście słynnego Kawiti Caves (Waiomio Caves) na północ od Auckland oraz celu naszej podróży – Waitomo, gdzie odkryto do tej pory około 300 jaskiń. Największe to Waitomo Glowworm Caves z podziemnymi korytarzami, obszernymi grotami z fantastycznymi formami naciekowymi o niesamowitych kształtach, jeziorkami i wodospadami. Ukształtowane ponad 30 milionów lat temu, Waitomo Glowworms Caves mają dwa poziomy – wyższy, suchy, gdzie znajduje się wejście oraz formacje znane jako Katakumby, Sala Bankietowa i Organy. Na niższym poziomie płynie strumień i znajduje się ogromna Sala Katedralna o wysokości 18 metrów, słynąca ze swej niepowtarzalnej akustyki. Wielu znanych piosenkarzy i chórów dawało tu koncerty, zachwycając się wspaniałym brzmieniem. Jednym z cudów Waitomo jest The Tomo – 16-metrowy, wyrzeźbiony w piaskowcu szyb, wyżłobiony przez płynący tu kiedyś ogromny wodospad. W dzisiejszych czasach woda pojawia tutaj tylko w trakcie bardzo silnych opadów. Ściany szybu są podświetlone, dzięki czemu można zobaczyć kolorowe warstwy piaskowca.

Jaskinie Waitomo znane były Maorysom od wieków, jednak spenetrowane zostały dopiero w 1887 roku przez lokalnego wodza Tane Tinorau, któremu towarzyszył brytyjski podróżnik Fred Mace. Zaopatrzeni w pochodnie popłynęli tratwą z biegiem rzeki w głąb wzgórza, dostając się do obszernej jaskini. Kiedy ich oczy przywykły do ciemności, zauważyli błękitne refleksy na wodach rzeki. Spojrzeli w górę i ku swojemu zdumieniu ujrzeli nad głowami miliardy błękitno-zielonych światełek, pokrywające ściany i sufity jaskiń oraz korytarzy.
Odkrywcy wracali tutaj jeszcze kilkukrotnie, dokładnie badając jaskinie i korytarze. W 1889 roku wódz udostępnił je za niewielką opłatą zwiedzającym, których oprowadzał on sam lub jego żona Huti. W 1906 roku administrowanie terenem przejął rząd i dopiero niemal 100 lat później, w 1989 roku, wrócił on do pierwotnych właścicieli. Dzisiejsi pracownicy Waitomo Caves to w większości potomkowie wodza Tane Tinorau i jego żony.



Waitomo Glowworms Caves na pewno są najbardziej warte uwagi ale jeśli ktoś może zatrzymać się chwilę dłużej w okolicy, warto odwiedzić również inne jaskinie. Trzy kilometry dalej znajduje się Aranui Cave. Niestety jaskinia jest sucha, nie ma więc glow worms, ale warta zwiedzenia ze względu na fantastyczne formacje skalne.



Natomiast miłośnikom silnych emocji polecam Legendary Black Water Rafting - spływ podziemną rzeką, przepływającą przez Jaskinię Ruakuri (niedaleko Aranui; o spływ należy pytać w Long Black Cafe, stanowiącej bazę wypadową). Niezapomnianych wrażeń dostarcza spływ niewielkim wodospadem w dół a potem długa przejażdżka rozświetlonym światełkami glow worms pasażem.
Oczywiście warto też odwiedzić słynny The Lost World. Brakuje słów, aby opisać to niesamowite miejsce, więc sami zobaczcie (niestety nie udało mi się znaleźć filmu o innej rozdzielczości)...



 ... i  tutaj (po krótkich reklamach :-)

Docieramy na miejsce akurat na czas, żeby zdążyć wejść do środka z ostatnią tego dnia grupą. Jest nas  tylko kilka osób, jakieś starsze małżeństwo Brytyjczyków, para młodych Hiszpanów i trzy hoże niemieckie dziewoje o donośnym śmiechu. Po kilku minutach oczekiwania, które spędziliśmy na bezowocnej wyprawie do sklepiku z pamiątkami po album ze zdjęciami glow worms – sklepik był już zamknięty – dołącza do nas przewodniczka. Ruszamy.
Wejście znajduje się 18 metrów nad miejscem, gdzie rzeka Waitomo znika w głębi wzgórza. Na początek wąskie, mokre schody, prowadzące w dół, podświetlone niewielkimi lampkami. Zadzieram głowę w górę – na razie jest zbyt jasno i nie widzę żadnych przedstawicieli gatunku arachnocampa luminos :-) Kiedy schodzimy coraz niżej i niżej, wypatruję bezskutecznie niebieskich światełek. Nagle schody się kończą a my znajdujemy się we wspaniałej Jaskini Katedralnej. Jest ogromna, wysoka i naprawdę piękna. Gdzieś hen w górze dostrzegam w końcu pojedyncze niebieskie punkciki, jednak ich największe skupiska znajdują się w najbardziej wilgotnych częściach systemu jaskiń, muszę więc jeszcze trochę poczekać. Zatrzymujemy się na chwilę, a potem wędrujemy dalej korytarzami, podziwiając fantastyczne formacje skalne, by na koniec trafić na brzeg podziemnej rzeki. Wsiadamy do łodzi a pilotka prosi, aby zachować absolutną ciszę i pod żadnym pozorem nie robić zdjęć. Jest zupełnie ciemno. Płyniemy korytarzami a nad nami wznosi się sklepienie rozgwieżdżone miliardami niebiesko-zielonych robaczków. Delikatnie pulsujące światło rzuca słabe refleksy na ciemne wody rzeki. Jest przepiękne. Brak słów.
Po kilkunastu minutach w zupełnych ciemnościach i ciszy (przerwanej jedynie na chwilę niepohamowanym atakiem śmiechu niemieckich dziewoj), w głębi jaskiń pojawia się słabe światło. Płyniemy w jego kierunku. To już koniec naszej wycieczki, opuszczamy łódkę i przez paprociowy las wracamy na parking.


Waitomo River





Postanawiamy zjeść kolację w najbliższej spotkanej knajpce. Cały dzień nie zatrzymywaliśmy się, podjadając tylko ciacha i kabanosy w samochodzie, nie chcąc się spóźnić do Waitomo. Wyjeżdżamy z parkingu i kilkaset metrów dalej natrafiamy na obszerny lokal. W środku tłum mężczyzn – wszyscy w kraciastych koszulach, poplamionych jeansach, wyglądają jak druga zmiana drwali, która właśnie skończyła pracę. Brakuje tylko siekier ustawionych karnie w rządku pod ścianą. Bez skrępowania przyglądają się nam przez kilka minut w zupełny milczeniu a potem wracają do swoich rozmów. Czuję się, jakbym zdała jakiś ważny test. Uff.
Zamawiamy nasze ulubione fish&chips. Kiedy talerze lądują w końcu na stole, patrzymy na siebie z przerażeniem – przecież to obiad nie dla dwóch, a dla czterech osób. Porcje są... gigantyczne? Chyba to określenie będzie najwłaściwsze.
Ryba jest pyszna. Frytki rewelacyjne. Sałatka świeża i chrupiąca. Raj.
Po chwili drzwi się otwierają i do środka wchodzi nieduża, siwa pani w pelerynie i kaloszach – przecież to nasza przewodniczka z jaskiń. Wita się wylewnie ze wszystkimi po kolei, jej drobna dłoń znika w wielkich łapach drwali. Zamawia ogromny kufel piwa, który jeszcze trochę i będzie większy od niej samej i dołącza do jednej z grup kraciastych. Myślę sobie, że fajnie byłoby tutaj trochę pomieszkać, pracując w ciągu dnia a wieczorami popijać pyszne zimne piwo w otoczeniu drwali... ech...
Niestety, musimy ruszać, chociaż rozleniwieni smacznym jedzeniem nie bardzo mamy na to ochotę. Przed nami jeszcze trochę kilometrów do pokonania, zamierzamy na noc dotrzeć do Rotorua.
Słońce chyli się ku zachodowi, łąki skąpane są w ciepłym wieczornym świetle. Jedziemy łagodnie wijącą się drogą, wśród pól i niewielkich zagajników.





Region, w którym się znajdujemy, nazywa się Kings Country. Nazwa ma związek z dwoma słynnymi maoryskimi władcami – Potatau Te Wherowhero, który w 1858 roku został ustanowiony pierwszym maoryskim królem i jego synem Matutarea Te Wherowhero (znany również jako Król Tawhiao), który przejął władzę po śmierci ojca w 1860 roku. Tawhiao przewodził Maorysom z Waikato w trakcie jednej z kampanii wojennych, zaliczanych to tzw. wojen maoryskich (The Land Wars) – serii konfliktów, które miały miejsce w latach 1845 - 1872.

W 1840 roku Maorysi oraz przedstawiciele Wielkiej Brytanii podpisali tzw. Traktat Waitangi, który miał zagwarantować każdemu plemieniu prawa do posiadania i eksploatowania zamieszkiwanych przez nich terenów, natomiast prawo pierwokupu ich ziem przypadać miało Koronie. Niestety władze kolonialne, idąc na rękę osadnikom, zaczęły ignorować postanowienia traktatu i zezwalać na osadnictwo na terenach, co do których rzekomo nie mieli pewności, kto jest właścicielem. Nieprawne działania Brytyjczyków doprowadziły do wybuchu konfliktu z rdzenną ludnością wysp. Pierwsze starcia miały miejsce w roku 1843 podczas incydentu na Równinie Wairau na północnym krańcu Wyspy Południowej, potem nastąpiła kampania w Dolinie Hutt i kampania Wanganui na Wyspie Północnej. Maorysi okazali się doskonałymi wojownikami i Brytyjczycy, którzy spodziewali się łatwego ustępstwa, musieli ustąpić. W latach 1848 – 1860 zapanował względny spokój, ale wojny niestety nie zatrzymały rozwoju osadnictwa na wyspach. Napływało coraz więcej i więcej nowych przybyszów, którzy żądali coraz więcej i więcej ziemi. Nielegalne zakupy, często nawet kwestionowane przez ich własne sądy, powtarzały się coraz częściej. Brytyjczycy w obawie przed wybuchem następnego konfliktu i kolejną porażką, postanowili ściągnąć na pomoc wojska z Australii. Rezultatem tych poczynań był wybuch pierwszej wojny o Taranaki, która znowu nie dała kolonistom jednoznacznego zwycięstwa. Po roku zmagań zaczęto negocjować warunki pokojowe.
Jednak brytyjscy osadnicy ciągle nie mogli pogodzić się z tym, że to Maorysi władają większością Wyspy Północnej i w 1863 roku wybuchła następna wojna, rozpoczęta inwazją w Waikato. Była to druga wojna o Taranaki, trwająca kolejny rok.
Okresy względnego spokoju i walk przeplatały się aż do początku lat 70. Ostatnimi poważnymi starciami były tzw. wojna Te Kooti i wojna Titokowaru, które zakończyły właściwie spór terytorialny. W oparciu o dokument zwany New Zealand Settlements Act z 1863 roku władze odebrały Maorysom ogromne połacie ziemi, rzekomo w odwecie za wybuch powstania. Jednak w rzeczywistości ziemię konfiskowano wszystkim plemionom - i tym, które brały udział w buncie i tym, które do końca pozostały lojalne wobec Korony. W sumie skonfiskowano 16.000 km2 gruntów, które w czasach dzisiejszych częściowo zostały zwrócone rdzennym mieszkańcom. Rząd brytyjski po latach uznał, że działania wojenne i konfiskaty stanowiły naruszenie postanowień traktatu Waitangi oraz przeprosił najbardziej pokrzywdzone plemiona z Waikato oraz okolic Bay of Plenty.
Podpisanie Traktatu Waitangi uznawane jest przez historyków za moment powstania państwa nowozelandzkiego. Na pamiątkę tamtego wydarzenia co roku 6 lutego obchodzone jest święto narodowe „Waitangi Day”.
Smutna historia, jak wszystkie historie kolonialne.

A tymczasem zapada zmrok. Kiedy w powietrzu czujemy intensywny zapach siarki, wiemy, że jesteśmy w Rotorua:-) Wjeżdżamy na podjazd pierwszego z brzegu motelu. Cena wydaje nam się całkiem przystępna, decydujemy się więc zostać. Pan z recepcji, który okazuje się być właścicielem, koniecznie chce nam pokazać teren. Mamy tutaj kryty, podgrzewany basen (!), restaurację, salę klubową z bilardem. Pokoje znajdują się w niewielkich, piętrowych domkach. Kiedy otwiera nam drzwi i zapala światło, naszym oczom ukazuje się sporych rozmiarów wygodny pokój z aneksem kuchennym i łazienką obok. Myślałam, że to wszystko, ale właściciel prowadzi nas na piętro do ogromnej sypialni. Jednak to nie koniec niespodzianek – na półpiętrze, za drzwiami znajduje się obudowany taras... z jaccuzi. Tylko dla nas! Otwieram usta ze zdumienia – taaaaaki apartament za takie pieniądze? Chyba śnię!
Właścicielowi nasz zachwyt chyba sprawił przyjemność, z uśmiechem zaprasza nas na kolację, ale po rybach – gigantach w Waitomo raczej nie skorzystamy. Za to z jaccuzi i naszego zapasu nowozelandzkiego wina na pewno:-) Dobranoc:-)

2 komentarze:

  1. czesc, znowu ja sie przyczepiłem ;)
    Bardzo fajny ten opis. Miałem przez moment nadzieję że Angole dostali od kogos łupnia za zapędy do nie swojej ziemi, ale niestety ..
    Te robaczki robią bajkowe nieziemskie widoki cos jak z Avatara.
    Zastanawiam się czemu w krajobrazie jest tam tyle traw a jakby mało lasów. Czy to wszystko to pastwiska?

    pozdrawiam i czekam na kolejną ciekawą podróż po antypodach.

    Jarek

    OdpowiedzUsuń
  2. Ależ dostali łupnia i to nie raz. Kiedy w latach 40-tych zaczęły się walki, Anglicy nie spodziewali się, że przyjdzie im 30 lat zmagać się z Maorysami. Właściwie przy każdym kolejnym konflikcie przewidywali łatwe zwycięstwo, po czym okazywało się, że tubylcy są doskonałymi żołnierzami. Maori zdawali sobie sprawę, że w otwartej walce mają mniejsze szanse, wykorzystywali więc wioski pa, które w czasie wojen zaczęły pełnić funkcje wyłącznie obronne, prowokując Brytyjczyków do ataku i wybijając w pień. Polecam lekturę Encyclopaedia of New Zealand www.teara.govt.nz/en/1996/maori-wars/1.

    A co do lasów to są, piękne naturalne lasy, wspaniałe parki i rezerwaty w każdym regionie. Wszędzie są szlaki dla pieszych i rowerzystów, miejsca na pikniki i możliwość obserwowania zwierząt bądź ptaków. Niestety nie mieliśmy czasu wybrać się na żaden ze szlaków, stąd właśnie brak zdjęć.
    Małgosia

    OdpowiedzUsuń