poniedziałek, 30 listopada 2009

25 września 2008 - część druga

Sezon jeszcze się nie zaczął, więc nie ma problemu z biletami na prom. Jednak już za miesiąc, kiedy zaczną napływać tłumy turystów, warto kupić bilety wcześniej, wypożyczając samochód. Wiele wypożyczalni oferuje je za niewielką dopłatą, trzeba jednak z góry określić datę przeprawy. My mamy ten komfort, że – będąc przed rozpoczęciem sezonu – nie musimy narzucać sobie żadnych ram czasowych.

Na przystani mamy być godzinę przed odpłynięciem, więc teraz pora na śniadanie. Zamiast wybrać jedną z obleganych restauracji z widokiem na zatokę, jak zwykle wybieramy lokal, który wygląda na taki bardziej „miejscowy”. Wiadomo - jedzenie jest najsmaczniejsze i najtańsze tam, gdzie stołują się tubylcy. Okazuje się, że dokonaliśmy dobrego wyboru. Menu jest bogate, porcje duże a ceny bardzo przyjazne klientom. Jedyny mankament, to mewa, czatująca na tosta, leżącego na talerzu M. Siedzi i patrzy z takim wyrzutem, że w końcu rzucamy jej kawałek chleba. Po śniadaniu czas na spacer. Picton jest malutkie i bardzo urokliwe. Skupiło się dookoła przystani i na okolicznych, porośniętych gęstym lasem wzgórzach. Obejście miasteczka zamuje nam pół godziny. Na jednej uliczek dostrzegamy napis „DVD, CD - muzyka, filmy”. Wchodzimy więc do środka, z nadzieją na kupienie płyt z muzyką maoryską. Niestety, sklep jest niemalże pusty. Wygląda jak półki u nas w najświetniejszych czasach komunizmu. Siedzi znudzona dziewczyna, żując gumę i czytając gazetę. No tak, skoro nie ma co sprzedawać, trzeba jakoś zabić czas:-)

Przed 12:00 ustawiamy się w kolejce na przystań. Będziemy się tak smażyć na słońcu niemal godzinę – niestety zakaz czekania z włączonym silnikiem (a co za tym idzie – klimatyzacją) – powoduje, że pasażerowie wchodzący na statek ociekają potem. W końcu zielone światło, możemy ruszać – uff. Parkujemy i wędrujemy na górę kolosa, którym popłyniemy na północ. Otwarte pokłady są niewielkie z kilkoma ławkami, za to w środku statek prezentuje się naprawdę imponująco - restauracja, dwa bary, dwie sale kinowe i kabiny. Oczywiście na początku instalujemy się na pokładzie widokowym. Zimno i mocno wieje, ale bajkowe widoki rekompensują wszystko. Statek odbija od brzegu i poprzez Queen Charlotte Sound kierujemy się na północ, w stronę Cieśniny Cooka. Zieleń wzgórz kontrastuje z błękitem wody, roziskrzonej słońcem. Do zacisznych zatok można dotrzeć wijącymi się drogami lub łodziami. Część z nich jest zamieszkana, widać białe domy, budynki gospodarcze. Przed niektórymi z nich znajdują się morskie hodowle. Dopóki jesteśmy między wysepkami i półwyspami, utrzymuje się spory ruch na wodzie – przede wszystkich cicho sunące po turkusowej wodzie żaglowki, kilka motorówek, przy brzegu widać nieliczne kajaki. Kiedy wpływamy do Cieśniny Cooka, małe jednostki znikają. Jesteśmy tylko my i statek przecinający skosem cieśninę. Jesteśmy na otwartych wodach, wiatr się wzmaga, spienione fale z hukiem uderzają o wysokie burty. Oczywiście nie jest to podmuch, który mógłby zagrozić takiemu kolosowi, ale przecież przy brzegach Północnej Wyspy, w okolicach Wellington (zwanego nie bez powodu „wietrznym miastem”) potrafi wiać naprawdę mocno, zdarzają się nawet cyklony. Rekordowa odnotowana prędkość wiatru to 267 km/h. Właśnie taki silny wiatr spowodował tragedię, która rozegrała się na tych wodach w 1968 roku. Potężny podmuch popchnął na rafy, znajdujące się przed wejściem do portu, niemal nowy prom Wahine, kursujący na trasie Wellington – Christchurch. Roztrzaskany statek zdryfował do portu i zatonął, pochłaniając życie 51 ofiar.

Jesteśmy odrętwiali z zimna, opuszczamy więc pokład i idziemy do baru na herbatę. Wygodne kanapy i fotele zachęcają pasażerów do ucięcia sobie drzemki – większość z nich jest już zajęta i wcale nie śpią na nich dzieci, które radośnie brykają dookoła, ale ich rodzice. My też w końcu, zmorzeni kołysaniem, usypiamy jak koty. Budzimy się przed Wellington, akurat na czas, żeby obejrzeć najbardziej południową część Północnej Wyspy. W pięknym, późnopopołudniowym świetle stolica Nowej prezentuje się naprawdę pięknie. Uroku dodaje jej malownicze położenie, jakiego mógłby pozazdrościć niejeden luksusowy kurort, bowiem miasto z jednej strony otaczają wody Zatoki Cooka, z drugiej zaś pasmo górskie Rimutaka. Nad miastem wznosi się wzgórze Victoria, dokąd prowadzi kolejka linowa.

Okolica ta kiedyś należała do plemion Ngahue, Tara i Tautoki. Według maoryskiej legendy jeden z lokalnych mieszkańców, Maui, złowił rybę tak wielką, że stała się ona po wyciągnięciu całą wyspą. Te Upoko o te Ika a Mau, czyli „Głowa Ryby Maui” to pierwotna nazwa osady, istniejącej tutaj przed powstaniem Wellington. Inna historyczna nazwa to „Whanga Nui a Tara”. Tara był synem wodza Whatonga, który zasiedlił te tereny. Whatonga wysłał Tarę i jego brata, aby zbadali południowy brzeg Wyspy Północnej. Kiedy bracia wrócili niemal rok później, z takim entuzjazmem opowiadali o odkrytych terenach, że wódz postanowił przenieść tam swoje plemię. Byli tutaj pierwszymi osadnikami, stąd na cześć wodza nazwano osadę.

Pierwsi biali kolonizatorzy pojawili się tutaj w 1840 roku, zakładając nad rzeką Hutt osadę, zwaną na cześć dalekiej ojczyzny Britannia, którą z czasem przemianowano na Petone. Ostateczną nazwę stolica zawdzięcza Arthurowi Wellesley, księciu Welington. Osada uzyskała prawa miejskie w roku 1886, a więc 21 lat po ogłoszeniu jej stolicą Nowej Zelandii. Poprzednią było Auckland, jednak położenie Wellington oraz obecność portu morskiego dało mu znaczną przewagę i spowodowało przeniesienie tutaj stolicy. Miasto jest niebyt mocno uprzemysłowione, stanowi za to ośrodek życia akademickiego. Uczelnie wyższe, akademiki, liczne bary i puby tętnią życiem jak nigdzie w kraju.

Schodzimy, a raczej zjeżdżamy na ląd. Niedaleko portu znajduje się centrum handlowe, na którego parkingu zostawiamy samochód. Chcemy obejrzeć jak najwięcej, zanim zapadnie zmrok, więc szybkim marszem przemierzamy ulice. Zwiedzanie zaczynamy od Civic Square, przy którym znajdują się jednej z najważniejszych w stolicy ośrodków kulturalnych- edwardiański Town Hall (ratusz miejski), biblioteka publiczna i City Gallery (galeria miejska) oraz Michael Fowler Centre, w którym odbywają się koncerty.
Obchodzimy dokładnie całe centrum. Miasto nie jest duże, bo liczy niecałe 200.000 mieszkańców, ale jest mimo wszystko jednym z największych w kraju:-) I tę „wielkomiejskość” tutaj widać w ubiorach mieszkańców, sposobie zachowania, klubach pełnych modnie ubranych ludzi. Tutaj też po raz pierwszy mam okazję zobaczyć prawdziwe city – szklane wieżowce, korki na ulicach i biznesmenów w garniturach, opuszczających biura.

Największe wrażenie robi na mnie budynek parlamentu i położonej obok Biblioteki Parlamentarnej – piękne, malowniczo usytuowane w niewielkim parku obok Katedry Wellington. Nie ma straży, więc wchodzimy na trawnik, robiąc zdjęcia, kiedy ministrowie i posłowie opuszczają gmach. Nie ma tu limuzyn z szoferami, każdy z polityków idzie do własnego, nierzadko daleko zaparkowanego samochodu, łącznie z panem premierem, którego mijamy w bramie. Na Nowej politycy nie marnotrawią pieniędzy podatników na służbowe samochody (zwłaszcza, że tych podatników jest tak niewielu:-) ) Gdyby tak się dało ten piękny zwyczaj przeszczepić na nasz własny, polski grunt:-)

Centrum miasta charakteryzuje się nową, murowaną zabudową, jednak wystarczy odejść kilka ulic dalej, by natrafić na piękne, stare drewniane domy z ubiegłego wieku. Na uwagę zasługuje przede wszystkim Old Government Building, który jest jednym z największych na świecie budynków drewnianych. Najstarszym przedmieściem stolicy jest Thorndon z zabytkowymi willami z przełomu XIX/XX w., którego największą ozdobą jest Old St Paul's - urokliwy kościół, zbudowany w 1865 roku jako tymczasowa katedra. Funkcję tę jednak pełnił przez 100 kolejnych lat, do czasu wzniesienia anglikańskiej katedry.Świątynia, położona w otoczeniu zieleni niewielkiego parku, ma piękne wnętrza w stylu angielskiego wczesnego gotyku z wyposażeniem, wykonanym z drewna timu, kauri i matai.

Na mojej liście „zobaczyć koniecznie” mam Te Papa Tongarewa Museum - najsłynniejsze muzeum, łączące w sobie zarówno konwencjonalne jak i nowoczesne interaktywne wystawy. Opowiada zarówno o środowisku naturalnym NZ, jak i jej historii, kulturze i sztuce, przyciągając rocznie miliony turystów. Niestety, z racji na późną porę tym razem obejrzymy je tylko z zewnątrz, jest już zamknięte. Ale muzeum polecam, podobno naprawdę warte uwagi ze względu na znajdujące się w nim wspaniałe zbiory etnograficzne i przyrodnicze. Zostaje na liście „do zobaczenia przy następnej wizycie”, bo rano nie będziemy mieć już czasu na powrót z motelu do miasta.

Jedną z atrakcji miasta jest oddana do użytku w roku 1902 kolejka linowa Cable Car, łącząca centrum z ogrodem botanicznym, uniwersytetem oraz podmiejską dzielnicą, zwaną Kelburn. Kolejka startuje z nabrzeża (Lambton Quay). Na górze znajduje się Cable Car museum oraz Carter Observatory, do którego warto zajrzeć przy okazji ze względu na planetarium oraz ciekawe wystawy astronomiczne.

Nawet nie zauważamy, kiedy robi się ciemno. Wraz z zachodem słońca znacznie spadła temperatura a w dodatku zrywa się silny wiatr, więc decydujemy się na zakończenie spaceru. Teraz tylko kolacja a potem opuszczamy miasto. Zamierzamy przenocować gdzieś na przedmieściach i rano ruszyć na północ. M. prowadzi nas do znanej z wcześniejszego pobytu restauracji. Siadamy w zacisznym kącie na piętrze, mając pod sobą hałaśliwy bar. Obsługująca nas młodziutka kelnerka ma wyraźnie francuski akcent, zapewne to studentka z programu Work & Travel. Chyba pracuje od niedawna, bo na pytanie, czy mają w ofercie jakieś lokalne piwo, rozkłada bezradnie ręce i prosi supervisora. Piwo oczywiście jest a do tego rewelacyjne jedzenie. M. jest wielbicielem ryb i zamawia je na każdy posiłek. I w każdym miejscu – czy to elegancka restauracja jak ta, czy malutki lokalik zagubiony gdzieś przy drodze w głębi kraju – są pyszne. Zawsze świeże i świetnie przygotowane. Ja staram się popróbować wszystkiego. Kuchnia tutaj bardzo przypomina brytyjską, ale wskutek dużej emigracji Azjatów wiele ich potraw weszło na stałe do tutejszego menu. Najbardziej mnie ciągnie do tych licznych sushi-bars, ale M. ostrzega, że mogę mieć problemy z żołądkiem. Dobra, zjem ostatniego dnia! Najwyżej pocierpię w samolocie!

Wracając do auta gubimy drogę. Co zabawne, M. już kiedyś zgubił się dokładnie w tej samej okolicy, gdzie przejście na przystań blokują tory kolejowe. Krążymy bezradnie, robi się coraz później i zimniej a w zasięgu wzroku ani jednej żywej duszy, która mogłaby wskazać nam drogę. W końcu po drugiej stronie ulicy dostrzegamy dwie kobiety. Nasz sprint przez jezdnię chyba je nieco wystraszył, jednak uspokoiły się, kiedy – zamiast prosić o portfele – pytamy o centrum handlowe. Okazało się, że należało skręcić w przejściu podziemnym, które mijaliśmy wcześniej. Wracamy. Zimno!
Wyjeżdżamy poza miasto. Po raz pierwszy widzimy trasę szybkiego ruchu. A ruch... ho ho mili państwo, takiego tośmy jeszcze tutaj nie widzieli. Auto przy aucie, nie podejrzewałam, że w tym kraju jest ich aż tyle. Do tej pory widzieliśmy przecież głównie owce. M. wyjaśnia, że o ile południowa wyspa jest regionem typowo rolniczym, o tyle północna jest bardziej zindustrializowana. Więcej dużych miast, zakładów przemysłowych a co za tym idzie i lepsze drogi.
Motel tym razem wybieramy z przewodnika. Zależy nam na tym, żeby leżał blisko trasy, którą jutro będziemy się poruszać. Na miejscu okazuje się, że jest idealnie usytuowany a do tego bardzo wygodny, choć niedrogi. Znowu nam się udało dobrze trafić. Czy tu są w ogóle jakieś brzydkie motele?

A oto i Picton:

















Halo, czy ten tost jest bezpański?


No dajcie jeść, nie widzicie jaka jestem chuda?

I jeszcze trochę zdjęc z Queen Charlotte Sound:





















Cieśnina Cooka


Budynek parlamentu - ul:-)




Biblioteka parlamentarna

czwartek, 26 listopada 2009

25 września 2008


Queen Charlotte Sound 

Długi, pokrzepiający sen zrobił swoje – rano jesteśmy rześcy jak ptaszki. Opuszczamy motel i, rozglądając się z ciekawością, przejeżdżamy przez Blenheim. To wygląda jak raj, bowiem co drugi lokal to... winiarnia, ale w końcu w tym regionie produkuje się 40% nowozelandzkich win ze słynnym Sauvignon blanc na czele. Wprawdzie jeszcze kilkanaście lat temu była to odmiana typowa wyłącznie dla doliny Loary, jednak okazało się, że tutejsza jest lepsza. Ma ono niespotykanie intensywny zapach i aromat, nie do odtworzenia ani we Francji, ani nawet na Wyspie Północnej, gdzie również jest od jakiegoś czasu produkowane. Tylko te okolice dają trunek o tak niespotykanym, wyjątkowym smaku. Ostatnimi czasy jednak wszelkie rekordy popularności bije wytwarzane w tej okolicy Pinot Noir.

Wszędzie dookoła Blenheim, które jest stolicą regionu, zwanego Marlborough, znajdują się winnice. Jest tu ich około 70 a liczne biura podróży oferują wycieczki winnym szlakiem, oczywiście połączone z konsumpcją:-) W pobliskim Renwick, malutkiej mieścinie o 10 min drogi na zachód od Blenheim, winnice są położone w bezpośrednim sąsiedztwie miasta. Wystarczy krótki spacer za rogatki albo – jeszcze lepiej – przejażdżka rowerem. I właśnie dla rowerzystów przygotowano specjalną trasę dookoła osady i okolicznych winiarni. Proszę sobie jednak wyobrazić tę jazdę rowerem, suto okraszoną próbowaniem trunków w kolejnych winiarniach:-) Dobrze, że to płaskie jak stół Równiny Wairau a nie góry, bo byłoby ciężko:-)

Oczywiście Marlborough to nie tylko winnice, ale również popularny wśród Kiwi region wypoczynkowy. Składa się on z trzech części: Marlborough Sounds, Równiny Wairau oraz Doliny Awatere.
Tereny te zamieszkane były od XII w., kiedy przybyły tu maoryskie plemiona, utrzymujące się głównie z połowu ryb. Natomiast pierwszym Europejczykiem, który postawił stopę na tej ziemi, był Abdel Tasman (którego imieniem ochrzczono znajdujący się niedaleko, najmniejszy na NZ park narodowy). Dokonał tego w roku 1642, a więc ponad 100 lat przed Jamesem Cookiem, który dotarł w okolice Marlborough w 1770 roku. To właśnie kapitan Cook nadał imię królowej Charlotte jednej z części fiordu, którą w czasach dzisiejszych kursują promy między Picton a Wellington. Kolejni podróżnicy dotarli tu już dwanaście lat później. Była to wyprawa francuskiego nawigatora Julesa Dumont D’Uberville’a, która odkrył przesmyk znany obecnie jako French Pass a jego oficerowie na cześć swojego przywódcy nazwali jedną z wysp jego imieniem. W tym samym roku pojawiła się tu pierwsza stacja wielorybników, od której zaczęła się europejska kolonizacja Marlborough.
Obecnie Marlborough to jeden z najbardziej popularnych wśród Kiwi miejsc letniego wypoczynku. Jeśli masz ochotę za jednym zamachem popróbować najlepszego nowozelandzkiego wina, popływać z delfinami, zobaczyć migrujące wieloryby, uprawiać wspinaczkę, kajakarstwo lub jazdę na rowerze lub też spędzić cichy urlop, z dala od cywilizacji, na jednej z odosobnionych, dzikich plaż – wybierz Marlborough.

Główną atrakcją okolicy jest Marlborough Sounds – 4.000 km2 cieśnin, zatok, półwyspów i wysp. Wychodzący na Ocean Spokojny fiord wygląda jak palce otwartej dłoni i składa się on z trzech części: Queen Charlotte, Keneperu i Pelorus Sounds. Jest naturalnym cudem natury, powstałym w trakcie ruchów górotwórczych, kiedy wody oceanu zalewały liczne, głębokie doliny.
Obrzeżone porośniętymi lasami wzgórzami, leżącymi bezpośrednio przy brzegu, zaciszne, odizolowane zatoczki i dzikie plaże są tylko częściowo zamieszkane i często trudno dostępne z lądu. Do wielu ukrytych wśród zieleni letnich domów i całorocznych siedlisk oraz luksusowych hoteli można dostać się jedynie drogą wodną. Można tu żeglować, pływać kajakiem lub łodzią motorową wzdłuż plaż, dookoła cyplów, poprzez zatoczki i cieśniny. Główne szlaki żeglugowe mają spokojne wody, jednak Cieśnina Cooka cieszy się złą sławą ze względu na silne prądy. Najsłynniejsza katastrofa, jaka wydarzyła się na tych wodach, miała miejsce w 1986 roku, kiedy rosyjski liniowiec Michaił Lermontov rozbił się na skałach i zatonął w Port Gore, niedaleko wejścia do Queen Charlotte Sound. Teraz wrak statku jest popularnym celem wypraw nurkowych.

Fiordy można zwiedzać, zaczynając w Picton lub Havelock. Położone na końcu Queen Charlotte Sound Picton jest głównym portem, przystanią dla statków pasażerskich, kursujących przez Cieśninę Cooka między wyspami północną i południową (jednak głównym portem dla małych jednostek jest pobliska Waikawa, największy nowozelandzki port tego typu, ulubione miejsce żeglarzy). Miasto zostało założone przez Europejczyków w 1840 roku. Do dzisiaj w niewielkim muzeum można oglądać artefakty tamtych czasów – pozostałości po pierwszych mieszkańcach tej okolicy, maoryskim plemieniu Waitohi, wielorybnikach, czasach kolonialnych.
Do miejsc wartych zwiedzenia w okolicy należy również Karaka Point, położony mniej więcej 8 km na wschód od Picton. Poza wspaniałymi widokami, oferuje on możliwość obejrzenia dawnej maoryskiej wioski obronnej pa z pozostałościami obwarowań.

Na zachód od Piton ciągnie się słynny Szlak Queen Charlotte, niepowtarzalna trasa widokowa, zaczynająca się w Ship Cove i prowadząca poprzez Anakiwa do Grove Arm. Wiedzie poprzez nadmorski las, zaciszne zatoki, oferując niezapomniany widok na Queen Charlotte i Kenepuru Sounds. Większość szlaku jest szeroka i równa, nad licznymi strumieniami i potokami przerzucone są kładki, dlatego uczęszczana jest również przez rowerzystów. Przebycie 71-kilometrowego szlaku pieszo zajmuje 3 do 5 dni, rowerem – około 13 godzin.

Na szczycie Pelorus Sound znajduje się malowniczy port rybacki Havelock. Powstałe w czasach gorączki złota, w dzisiejszych czasach miasto utrzymuje się głównym z hodowli omułków (greenshell mussels) oraz łososia, rybołówstwa i turystyki. Główna ulica Havelock ciągle zachowała resztki kolonialnej przeszłości, z wieloma historycznymi budynkami, mieszczącymi obecnie butiki i galerie sztuki, kafeterie i restauracje.

Kolejną częścią regionu jest Dolina Awatere, rozciągająca się od Przełęczy Weld, około 10 km na południe od Blenheim, do Kekerengu na południu. Na wschodzie obejmuje piękne wybrzeże Pacyfiku, ze spienionymi falami, rozbijającymi się o brzeg, piaszczystymi plażami i groźnie wznoszącymi się z wody skałami. Na zachodzie znajdują się wzgórza, ciągnące się do majestatycznej Góry Tapuae-o-Uenuku, najwyższego szczytu w paśmie Kaikoura. Ze swoimi niewielkimi opadami jest doskonałym miejscem do wypasu owiec i bydła, uprawy zboża, grochu, czosnku, oliwek i orzechów włoskich. Usytuowanych jest tutaj również kilka winiarni. Rejon oferuje wiele atrakcji turystycznych, wliczając w to kilka znakomitych ogrodów w malowniczych miasteczkach Ward i Seddon.

Południową granicę regionu, znajdującą się niemal dokładnie w połowie drogi między Blenheim i Christchurch, wyznacza miejscowość Kaikoura. Krajobraz tutaj jest jak z pocztówki - strzeliste, ośnieżone szczyty Pasma Kaikoura schodzą aż do brzegu Pacyfiku, delfiny nurkują w przybrzeżnych wodach w bezpośredniej bliskości miasta a foki wylegują się na skałach zaledwie kilka metrów do brzegu. Miasto oferuje wiele atrakcji turystycznych, przede wszystkim zawsze cieszące się popularnością obserwowanie wielorybów, pływanie z delfinami, testowanie wina w licznych winnicach oraz wizyty w galeriach z ręcznie wyrabianą biżuterią.

Marlborough jest dla mnie istnym rajem – rano wędrówka po górach, po południu kąpiele w morzu, do tego dużo dobrego wina – a to wszystko nie ruszając się z miejsca. To jakby Tatry przenieść nad Bałtyk. I to razem z Zieloną Górą:-)






W drodze między Blenheim i Picton

Marlborough Sounds















Odizolowane osady, niedostępne są często z lądu




Hodowle omułków i łososi

niedziela, 22 listopada 2009

24 września 2008

W pogodny, słoneczny dzień, jaki mamy dzisiaj, zachodnie wybrzeże jawi się jako magiczna kraina ośnieżonych szczytów, błyszczących jezior i bujnych lasów deszczowych. Wprawdzie u stromych zboczy gór kłębią się chmury, ale znikają w zderzeniu ze skałami.




Fox o poranku

Gdzieś tam jednak czai się deszcz, ponieważ w recepcji motelu informują nas o zawieszeniu wszystkich lotów nad lodowce – pomimo oślepiającego słońca zapowiadana jest silna ulewa i nikt nie chce ryzykować. Trudno. W końcu i tak zamierzamy tu jeszcze kiedyś wrócić. Będziemy więc oglądać lodowce z ziemi.

Kierując się znakami, wjeżdżamy w gęsty las, pełen olbrzymich paproci. Dojazd na parking przy lodowcu Fox zajmuje nam dziesięć minut, dalszą część drogi odbywa się pieszo. Ze względu na wczesną porę jest niemal pusto. Idziemy wolno głęboką doliną, położoną wśród wysokich skał. Po naszej prawej stronie wartko płynie szeroki strumień. Słońce ciągle jeszcze jest nisko nad horyzontem i dolinę zalega głęboki cień, powodując, że powietrze jest ciągle mroźne. Panuje idealna cisza, słychać tylko szum wody i z rzadka krzyk jakiegoś ptaka. Maszerujemy już dobre 20 minut, kiedy drogę zagradza nam rwący i pieniący się na licznych głazach potok, który trzeba przebyć skacząc po śliskich kamieniach. Skały są mokre i – niektóre – oblodzone a woda lodowato zimna. M. skacze z kamienia na kamień, ale nie jest to specjalnie bezpieczne – kilka razy zachwiał się niebezpiecznie, raz osunęła mu się noga, więc rezygnuję z przeprawy. Nie mam ochoty na zimną kąpiel. Zostaję więc po mojej stronie potoku, do lodowca na szczęście jest już bardzo blisko, więc stąd mogę go obejrzeć w całej okazałości. Potężny jęzor spływa ze zbocza góry – wydawałoby się – z samego, tonącego w chmurach, wierzchołka. Lód kończy się bezpośrednio nad rzeką a w jego pokrywie zieje jama, do której można wejść.


 









Lodowiec Fox

Powoli wracamy do auta. Mijają nas grupki rozbawionych turystów. O tej porze podjeżdżają już całe autokary, chociaż to jeszcze nie sezon. Słyszymy głównie język niemiecki i – podobnie jak w Polsce – są to przede wszystkim osoby starsze. Szlak powoli się zaludnia a my mamy nadzieję wyprzedzić cały ten tłum w drodze do lodowca Franz Josef. Tutaj czeka nas dłuższy, bo prawie godzinny spacer. Okolica robi na nas ogromne wrażenie – wędrujemy paprociowym lasem, mijając niewielkie piękne jeziorka. Ze skał z szumem spada woda, jest mnóstwo pięknych ptaków, których nazw niestety nie znamy.



















 Halucynogenne:-) ?

Na końcu szlaku czeka nas niespodzianka - przeprawa mostem zawieszonym nad rzeką o dziwnej barwie pustynnego piachu. Z mostu roztacza się niesamowity widok na całą dolinę. Niestety, akurat w momencie, kiedy wyciągamy aparaty, zaczyna kropić drobny deszcz. Kiedy o poranku recepcjonista nas przed nim ostrzegał, nie chciało nam się wierzyć, że może padać. Słońce było tak oślepiające a niebo niemal zupełnie bezchmurne, że nieprawdopodobnym się wydawało, żeby spadła choć kropla. Jednak o tej porze roku i na tej szerokości geograficznej pogoda bywa kapryśna. Nie wiedzieć kiedy ciężkie chmury przesłoniły niebo szaro-żółtą, nisko zalegającą czapą. Dzień poszarzał w ciągu kilku minut, jakie zajęła nam ostrożna przeprawa z jednego brzegu tej dziwnej żółtej rzeki na drugi.





Przejście na drugą stronę przyprawia mnie o szybsze bicie serca – most huśta się pod naszym ciężarem na wszystkie strony a deski są przegniłe. Niektórych w ogóle brak, widać przez nie kotłującą się na skałach wodę. Idę powoli, ostrożnie stawiając stopy. Kiedy jeden ze szczebelków łamie się z trzaskiem, zamieram. Ale pozostałe trzymają mocno, więc podejmuję wędrówkę. Po kilku pełnych napięcia minutach docieram do drugiego brzegu. Uff, nareszcie! Teraz czeka nas jeszcze tylko krótka trasa wiodąca przez las i to już koniec szlaku. Zawracamy. I znowu, jak przy poprzednim lodowcu, mijają nas tłumy wycieczkowiczów. Są całe rodziny z niemowlętami w nosidełkach, wytrawni turyści zaopatrzeni w wygodne buty i plecaki oraz wyfiokowane paniusie na szpilkach. Bardzo chciałabym dowiedzieć się, jakiej są narodowości bo wyglądają w jakiś sposób znajomo i odnoszę dziwnie wrażenie, że pochodzić mogą zza naszej wschodniej granicy. Niestety milczą, przechodząc mimo, i pozostaje mi tylko przypuszczenie.
Wychodząc z lasu na parking, zatrzymujemy się na chwilę przy tablicy informacyjnej. Okazuje się, że zrobiliśmy duży błąd, nie czytając jej przed wycieczką, bo... wybraliśmy trasę, z której można obejrzeć lodowiec z daleka, a tę prowadzącą najbliżej po prostu przegapiliśmy. Oj gapy, gapy, zależało nam na długim spacerze, ale nie pomyśleliśmy, żeby sprawdzić, czy najdłuższa to jednocześnie najciekawsza trasa:-) Nie mamy jednak czasu na zrobienie drugiej – na dziś zaplanowaliśmy długi, bo ponad pięćset kilometrowy, przejazd aż do Picton, z którego jutro zamierzamy przeprawić się na północną wyspę. Z żalem opuszczamy parking... no, ale przecież KIEDYŚ JESZCZE TU WRÓCIMY!

Komu w drogę, temu czas. Kierunek – północ. Pogoda piękna, robi się coraz cieplej i bardziej zielono.















Kierujemy się wzdłuż wybrzeża trasą numer 6, zwaną Glacier Highway, do Greymouth. Pierwszą mijaną miejscowością jest Whataroa, gdzie znajdują się jedyne na NZ siedliska kotuku (białej czapli), następnie malutkie, liczące niespełna 350 mieszkańców, Hari Hari. Zaistniało ona na chwilę na łamach gazet w 1931 roku za sprawą australijskiego lotnika Guya Menzis, który postanowił samotnie pokonać Morze Tasmana, lecąc z Sydney do Blenheim, położonego na północnym wybrzeżu Wyspy Południowej. Niestety, 11 godzin po starcie jego samolot uległ awarii i rozbił się na położonych w pobliżu Hari Hari bagnach La Fontaine.

Kolejną miejscowością jest Ross, założone – jak wiele nowozeandzkich miast – w czasach gorączki złota, w 1865 roku. Przytulone do porośniętych lasami deszczowymi wzgórz, leży między rzekami Totara i Mikonui. Miasteczko stało się znane w roku 1909 dzięki dwóm poszukiwaczom złota, którzy na brzegu Jonas Creek znaleźli olbrzymi samorodek, o wadze około 3 kg!
Osada straciła na znaczeniu wraz z wyczerpaniem się zasobów złotego kruszcu a dzisiaj jest to spokojne, urokliwe miejsce, które jednak nie zatraciło historycznego charakteru. Zachowały się budynki pochodzące z początku ubiegłego wieku, odtworzono dawną wioskę poszukiwaczy złota, mamy tutaj również niewielkie Miner’s Cottage Museum.
W tych samych czasach zostało założone następne mijane przez nas miasto – Hokitika. Niewysoką, kameralną zabudową bardzo przypomina Ross, i – podobnie jak tam – zachowało się wiele pamiątek po czasach gorączki złota. Oczywiście wiele jest sklepów ze złotem ale równie dużo z tradycyjną biżuterią, jako że niedaleko od miasta swoje ujście ma rzeka Arahura, tradycyjne miejsce wydobycia nefrytu, używanego przez Maorysów w dawnych czasach do wyrobu broni, narzędzi a także ozdób i biżuterii.
Do sklepów wolę nie wchodzić, obawiam się, że gdybym zaczęła oglądać biżuterię, moglibyśmy stracić cały dzień:-) Wypijamy więc tylko herbatę w przydrożnym zajeździe i ruszamy dalej, do Greymouth. Kiedyś Maoryska pa, czyli ufortyfikowana wioska, znana jako Mawhera, teraz jest największym miastem zachodniego wybrzeża. Liczy AŻ 10.000 mieszkańców:-)
Ta kameralność miast Południowej Wyspy bardzo mi się podoba. Nie ma szklanych wieżowców, klonów w garniturach i pośpiechu. Tutaj ludzie są spokojni, uśmiechnięci, mają czas na pogawędkę. Właściwie wszędziej, gdzie się zatrzymujemy, słysząc obcy akcent zagadują, skąd jesteśmy. I jest to pierwszy odwiedzany przeze mnie kraj, gdzie Polska i Polacy nie wywołują negatywnych skojarzeń. „Polska... ależ to strasznie daleko” dziwią się wszyscy. Są niezmiernie ucieszeni, kiedy mówię, że odwiedzenie ich kraju było dla mnie wielkim marzeniem i że jestem urzeczona Nową i oczywiście wszyscy znają Lecha Wałęsę i naszego papieża. Gdzieś na jakiejś stacji benzynowej, położonej na zupełnym odludziu miły starszy pan za ladą bardzo dokładnie mnie wypytuje, co już widzieliśmy, co jeszcze zamierzamy zobaczyć, radzi co zwiedzać i jest naprawdę ucieszony, że z tak dalekiego kraju przyleciałam tylko po to, żeby obejrzeć jego ojczyznę. Uśmiech, miłe gesty – to czego tak bardzo brakuje mi w Polsce, jest tu na porządku dziennym. Można pogadać w sklepie, pożartować z kasjerem w banku (jak w Picton, gdzie kasjer radził mi „wydoić” M. z całej gotówki, zamiast wydawać swoją:-) ach, gdzie ta męska solidarność?), dowiedzieć się wszystkich potrzebnych informacji od usłużnego kelnera w restauracji.
W Greymouth porzucamy State Highway 6, skręcamy na północny wschód i z biegiem rzeki Grey zmierzamy do Reefton (które już w 1888 roku zostało ono zelektryfikowane, jako pierwsze w kraju), a stamtąd przez Murchison, St. Arnaud, Blenheim by na końcu dotrzeć do celu podróży - Picton.

Na Nowej znajduje się czternaście parków narodowych, z tego aż 10 leży na Wyspie Południowej. Jadąc z Queenstown do Picton mijamy cztery z nich – Mt Aspiring i Westland, które mamy już za sobą oraz – na trasie pomiędzy Greymouth i Picton – dwa kolejne. Są to Kahurangi National Park i Nelson Lakes National Park. Oprócz nich na trasie naszego przejazdu znajdują się dwa rezerwaty: Victoria Forest Park oraz Mount Richmond Forest Park. Czeka nas przejazd przez małe, kameralne miasteczka, porośnięte lasami góry, nad jeziorami o gładkich taflach. Tak właśnie wygląda rezerwat Victoria, pierwszy na naszej trasie. Jest to największy rezerwat NZ, porośnięty głównie buczyną, której występuje tutaj aż pięć różnych gatunków. Zwalniamy, ale na zatrzymywanie się nie mamy niestety czasu. Następny w kolejności, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów dalej jest Kahurangi National Park. Jest to drugi pod względem wielkości park narodowy NZ i – jak piszą w moim przewodniku Lonley Planet – niewątpliwie najpiękniejszy. 450.000 hektarów absolutnej krainy cudów z ponad stoma gatunkami ptaków i największym na półkuli południowej systemem jaskiń a co za tym idzie – ogromnymi pająkami jaskiniowymi, których rozpiętość odnóży sięga 12 cm! (brrr). Rośnie tutaj 50% z występujących w całym kraju gatunków roślin a w górach aż 80% gatunków nowozelandzkich roślin alpejskich. W parku tym znaleziono najstarszą skamielinę w Nowej Zelandii. Jej wiek określono na 540 milionów lat!!!
Na terenie parku kręcono niektóre sceny Władcy Pierścieni. Okolice góry Mount Owen posłużyły w scenach wyjścia z Morii, natomiast okolice góry Mount Olympus udawały miejsce, gdzie Drużyna Pierścienia chowa się przed Krebainami po wyjściu z Rivendell.
Kahurangi najlepiej zwiedzać pieszo, wybierając 82 kilometrowy Heaphy Track. Może nie jest tak malowniczy jak Szlak Milford, ale ma swój urok. Wyprawa zabiera zwykle od czterech do sześciu dniu i obejmuje między innymi wspinaczkę na Górę Perry i wędrówkę wybrzeżem, któremu egzotycznego charakteru dodają palmy nikau. Na podróżnych czeka siedem chat, gdzie można zanocować (większość zaopatrzona nawet w gazowe kuchenki) oraz dziewięć kampingów.
My – ze względu na ograniczony czas, park oglądamy jedynie z okna samochodu. Przed nami jeszcze wiele kilometrów, dlatego nie zatrzymując się, jedziemy dalej do St Arnaud, położonego bezpośrednio nad jeziorem Rotoiti, należącym do Nelson Lakes National Park. Obejmuje on dwa piękne jeziora – Rotoiti oraz Rotoroa, obrzeżone gęstą buczyną, z majaczącymi w tle, porośnięte lasami górami. Ściemnia się powoli, jedziemy niezbyt szybko, bo droga prowadzi przez góry, wzniesienia, serpentynami w górę i w dół.

Zatrzymujemy się gdzieś wysoko. Dookoła panuje absolutna ciemność, aż po horyzont nie widać ani jednego miasta, wsi, nawet pojedynczego światła domostwa. W promieniu wielu kilometrów nie ma nikogo, poza nami. Niebo jest rozgwieżdżone i nagle dostrzegam, jak bardzo jest nieznajome. Nie widać żadnych znanych gwiazdozbiorów, nie ma swojskiej Wielkiej Niedźwiedzicy, za to dokładnie nad nami błyszczy Krzyż Południa. Dopiero tutaj, patrząc w niebo, uświadamiam sobie, że jestem na drugiej pólkuli, tak daleko od domu.
Chwila odpoczynku i wracamy do samochodu. Ciągle jeszcze mamy wiele kilometrów do przejechania. Gdzieś po lewej stronie mijamy Mt Richmond Forest Park, doskonałe tereny dla lubiących się wędrówki po górach, jazdę na rowerze, kajakarstwo czy łowienie ryb. Na terenie rezerwatu przygotowano kilka szlaków turystycznych, łatwiejszych, jak Onamalutu Scenic Reserve, oferujący spacer bukowym lasem i porosłymi gęsta trawą łąkami i trudniejszych, jak pięciogodzinna wędrówka na szczyt Fishtail Mountain.

Postanawiamy zanocować za Blenheim, stąd mamy już tylko kilka kilometrów do Picton. Szukamy sensownie wyglądającego motelu. Oczywiście jak zwykle, ulica wjazdowa i wyjazdowa z miasta pełne są hoteli, moteli, tych z wyższej półki i przeznaczonych dla backpackers. Jesteśmy strasznie zmęczeni... cały dzień za kółkiem. Kiedy około 21:00 docieramy w końcu do motelu i w recepcji sympatyczna pani pyta, skąd przyjechaliśmy, nie potrafimy sensownie odpowiedzieć. Skąd? A stamtąd. Znaczy, z południa.
Mamy szczęście do moteli – ten znowu jest tani i dobrze wyposażony – miękkie łóżka, jak zwykle w pełni wyposażona kuchnia i miła niespodzianka... jaccuzi. Kładziemy się z ulgą w wannie, w ogromnej kopie piany. Achhhhh....
Sprawdzamy w informatorach promy na Wyspę Północną. Dwie różne firmy oferują przeprawy, promy odpływają około południa. Wybieramy ten o 13:00, jest bowiem najtańszy (a różnica w cenie jest spora) no i chcemy trochę odespać.