środa, 24 lutego 2010

28 września

Hobbiton czyli raj

"Trzy pierścienie dla królów elfów pod otwartym niebem,
Siedem dla władców krasnali w ich kamiennych pałacach,
Dziewięć dla śmiertelników, ludzi śmierci podległych,
Jeden dla Władców Ciemności na czarnym tronie
W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie,
Jeden, by wszystkim rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć,
Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać
W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie."

Który z miłośników słynnej tolkienowskiej trylogii nie pamięta tych słów? A który z miłośników nie mniej słynnej adaptacji Petera Jacksona nie marzył o znalezieniu się choć na chwilę w rajskim Bags End, kraju ciągnącym się „na czterdzieści staj od Dalekich Wzgórz aż do mostu na Brandywinie i na pięćdziesiąt od północnych wrzosowisk do moczarów na południu. Hobbici nazywają go Shire’em; była to kraina (…) słynna z ładu i spokoju; w tym miłym zakątku pędzili spokojny, stateczny żywot (…).”
Stojąc wczesnym rankiem w centrum Matamata nie wiem wprawdzie, w którą stronę powinny znajdować się Dalekie Wzgórza a gdzie płynąć powinna Brandywine, ale za to Goluma znalazłam bezbłędnie:-)


Założone w pierwszej połowie XIX wieku miasteczko niczym na tle innych się właściwie nie wyróżnia. I pewnie żaden turysta w tak zasobnej w atrakcje turystyczne Nowej Zelandii nigdy by tu nie zawitał, gdyby nie Peter Jackson (rodowity Nowozelandczyk notabene), który – szukając idealnej scenerii do nowego filmu – któregoś razu nie trafił na położoną w pobliżu Matamata farmę braci Alexander. Bracia wprawdzie nigdy nie słyszeli o Śródziemiu, Frodo i tajemniczym Pierścieniu, ale zgodzili się na niemal półtorej roku udostępnić ekipie filmowej swoje tereny, jednak z zastrzeżeniem, że po zakończeniu prac plan filmowy zostanie rozebrany a wszelkie ślady działalności filmowców usunięte.
Miejsce było po prostu idealne - na 500 hektarach brak jest bowiem jakichkolwiek śladów cywilizacji – dróg, budynków czy linii wysokiego napięcia. Znajduje się tutaj za to niewielka dolina otoczona łagodnymi, soczyście zielonymi wzgórzami, z odbijającymi błękit nieba jeziorkami oraz radośnie pluskającym potokiem – wypisz wymaluj książkowe Shire.
Budowa planu trwała 9 miesięcy – poza zbudowaniem drzwi do domków (wnętrza jedynego pokazanego w filmie w środku domu Bagginsów kręcono w studiu w Wellington), młyna, gospody, mostku, pracownicy ekipy musieli posadzić wszystkie rośliny, jakie widzimy w filmie, bowiem reżyser chciał, aby miejsce wyglądało jak najbardziej naturalnie. Zasadzono więc kwiaty i krzewy, zrobiono zagony pełne warzyw, wkopano drzewa, a do Drzewa Urodzinowego ręcznie przyklejono 250.000 jedwabnych liści. "Hobbiton wcale nie był dekoracją. Była to prawdziwa wioska na wolnym powietrzu z uprawami, kwiatami rosnącymi w ogrodach, śpiewającymi ptakami, owadami... Nie było nic plastikowego albo sztucznego. Wejście do tak prawdziwego innego świata wywoływało dreszcz emocji"– powiedział Ian McKellen, odtwarzający postać czarodzieja Gandalfa (za Gazeta.film.pl).

Ten magiczny świat został niestety – zgodnie z umową - rozebrany po zakończeniu zdjęć. Jednak po premierze filmu, kiedy cały świat oszalał na punkcie Frodo a tłumy żądnych wrażeń turystów zaczęły ściągać na Nową tylko po to, aby odnaleźć ślady tolkienowskich bohaterów, bracia Alexander – wietrząc niezły interes – odtworzyli częściowo plan filmowy, odbudowując 17 z 37 pierwotnie znajdujących się tutaj wejść do domków. Farmę zwiedza się tylko w czasie wycieczek, organizowanych przez biuro turystyczne Rings Scenic Tours (należące do braci Alexander). Siedzibę biura w Matamata trudno przegapić – przed wejściem znajduje się charakterystyczna, pokryta zielenią, imitacja fasady hobbickiego domku.

Hobbita fotografował M.

W środku – ulotki, foldery, informatory – wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Hobbitonie, ale boicie się zapytać:-) Dziewczyna za ladą informuje nas, że wycieczki odbywają się kilka razy dziennie, w dwóch wersjach – pełnej i skróconej. Pełna obejmuje – poza zwiedzaniem Shire – pokaz strzyżenia owiec, skrócona – samo zwiedzanie. Decydujemy się na pełną – w końcu strzyżenia owiec nigdy nie widzieliśmy a kto wie, kiedy taka okazja się nadarzy:-) Najbliższy kurs za dwie godziny, mamy więc trochę czasu na a) małe co nieco, czyli podkurek b) obejrzenie miasteczka. Pytam więc dziewoję, gdzie można dobrze zjeść domowe śniadanie. Patrzy na mnie jakby myślała – „Wariatka bez wątpienia. Ale czy groźna?” - przecież tutaj co drugi lokal to knajpka. Ale mnie nie chodzi przecież o taki wypchany hałaśliwymi turystami a taki bardziej miejscowy, tubylczy, że się tak wyrażę. Ale tego już miłej dzieweczce nie wyjaśniam, bo patrzy jakbym była niespełna rozumu. Dobra! Wychodzimy a dokładnie na wprost nas ogromny szyld informuje, że tutaj oto mieści się restauracja Roberta Harrisa, „najlepsze jedzenie w mieście”. Na całą ulicę roznosi się aromatyczny zapach świeżo parzonej kawy i dopiero co upieczonych bułeczek – jeśli w ten sposób robią marketing, to udało im się idealnie. Dajemy się skusić. Jedzenie rzeczywiście jest wyśmienite a posiłek uprzyjemnia duża grupa hałaśliwych Niemców. Jest ich może z dziesięcioro, ale hałas jak na stadionie Wisły w czasie derby. Głowa mnie boli i mam ochotę posiedzieć w ciszy i podelektować się kawą oraz śpiewem ptaków. A ci szwargoczą. Cholera!

Po śniadaniu czas na spacer – Matamata jest malutkie i urocze. Dużo zieleni – wszędzie trawniki i klomby wybuchające feerią barw wiosennych kwiatów, ogromne stare drzewa, dające przyjemny cień, niewielki park, cicho i spokojnie. Rozleniwieni posiłkiem, włóczymy się po uliczkach. Przed południem wracamy przed centrum Rings Scenic Tours. Trochę przeraża mnie rozkrzyczana grupka maluchów, pod opieką nauczycielek zmierzająca w tę samą, co my, stronę. Mam nadzieję, że nie jadą na tę samą wycieczkę??? Ale szkraby skręcają w uliczkę wcześniej. Uff. Czterdzieściorga słodziaków w wieku 6 lat o głosikach tak donośnych, że mogłaby pozazdrościć im niejedna śpiewaczka operowa, chyba już byśmy – ja i moja obolała głowa – nie przeżyły. Podjeżdża kolorowy firmowy autobus, z którego wysypuje się grupka turystów, która właśnie skończyła zwiedzanie. Mijając się, wymieniamy informacje o wycieczce – było super a oni są oczarowani. Fajowo. Teraz nasza kolej, wsiadamy i ruszamy. Krajobraz po drodze do złudzenia przypomina filmowy – zielone zagajniki, pola kukurydzy, zagony ulubionej przez Pippina i Merry’ego marchewki i oczywiście owce:-) Mam wrażenie, że przenieśliśmy się wprost do Śródziemia. Wrażenie to potęguje się jeszcze, kiedy docieramy na miejsce, wysypujemy się z autobusu i nagle znajdujemy się w… Bags End, Wprawdzie brak pięknych kwiatów, zielonych krzewów, młyn i gospoda zniknęły, nie ma dymu unoszącego się z kominów domków i oczywiście brak mieszkańców, ale i tak wrażenie jest niesamowite. Dokładnie tak po przeczytaniu książki wiele lat temu wyobrażałam sobie to miejsce. TO JEST Shire. Jest... bajecznie? Sami zobaczcie…


Hobbiton filmował M.



„Domy i nory hobbitów z Shire’u bywały zwykle obszerne i zamieszkałe przez liczne rodziny.”






„Początkowo wszyscy hobbici mieszkali w norach ziemnych – tak przynajmniej powiadają – i w tego rodzaju mieszkaniach po dziś dzień czują się najbardziej swojsko. Z czasem wszakże musieli przyjąć również inne formy budownictwa. Za życia Bilba w Shire tylko najbogatsi i najbiedniejsi przestrzegali starego obyczaju. Biedacy mieszkali w prymitywnych jamach, w prawdziwych norach, o jednym oknie lub bez okien w ogóle; zamożni hobbici budowali sobie zbytkowne odmiany tradycyjnych nor. Nie wszędzie jednak można było znaleźć odpowiedni teren do budowy obszernych, rozgałęzionych korytarzy podziemnych (zwanych po hobbicku „smajalami”).”




Domek Frodo i Bilbo Bagginsów - na zewnątrz i widok ze środka:-)

Czy ktoś poznaje drogę, którą Gandalf przybył na urodziny Bilbo?

Plan zwiedza się pod opieką przewodnika, który pokazuje dokładnie, co znajdowało się w którym miejscu, który domek do kogo należał. Wcześniej w biurze otrzymaliśmy dokładną mapkę, więc po chwili orientujemy się mniej więcej, jak to wszystko wyglądało w czasie kręcenia. Dla ułatwienia ustawiono tutaj tablice ze zdjęciami z filmu – można porównać filmową scenerię ze stanem obecnym.

Plan filmowy...

...to samo miejsce dziś

Plan filmowy

dziś

Drzewo Urodzinowe Bilba na filmie

i w rzeczywistości


W ulotce znalazłam też kilka ciekawostek, związanych z filmem, które uzupełniam informacjami znalezionymi na oficjalnej stronie trylogii. Czy wiecie, że za potrzeby filmu wykonano aż 48.000 mieczy, sztyletów, toporów, tarcz i innych sztuk broni, uszyto 15.000 kostiumów dla wszystkich bohaterów filmu, zużyto aż 1600 par spiczastych uszu i silikonowych owłosionych stóp oraz wykonano ręcznie aż 300 peruk? 70 specjalnie tresowanych koni pomagało bohaterom przemierzać Śródziemie ale aż 250 brało udział jednocześnie w jednej ze scen. Wykonano 68 miniaturowych budowli i miejsc, takich jak wieża Orthank albo Lothlorien, a 30.000 gwoździ zużyto na budowę samego Cirith Angol. Ekipa liczyła ponad 300 osób, z filmem współpracowało 50 krawców. W filmie znalazło się niemal 1.300 ujęć trikowych i wygenerowano komputerowo ponad 200 twarzy samych orków. Oczywiście mnóstwo innych ciekawostek znaleźć można i na oficjalnych i nieoficjalnych stronach filmu.

Po zakończeniu tej części zwiedzania autobus zabiera nas jeszcze na samą farmę, gdzie będziemy mieli niepowtarzalną okazję obejrzeć, jak owce tracą swoje sweterki:-)

Niczego nie podejrzewająca owieczka, która za chwilę straci ubranko:-)

Na niewielką scenę wychodzi jeden z pracowników farmy, który opowiada o procesie strzyżenia a następnie prezentuje, jak w kilka sekund pozbawić zwierzątko cennej wełny. Szybkość, z jaką to wykonuje, jest niesamowita. Mrugnęłam okiem – a przede mną stoi łyse, pobekujące stworzenie, które w cale nie przypomina puchatej owieczki sprzed kilku sekund. Imponujące:-)







Czy ktoś wie, gdzie się podział mój sweterek?

Na koniec pokazu trochę zabawy – do sali wpuszczane są malutkie jagnięta, chętni otrzymują butelki z mlekiem i mogą karmić maleństwa.
W pokazie pomaga przez chwilę śliczna mała dziewczynka – najwyraźniej córeczka pana od owcy. Na czas występu wręcza mi swoją lalę do potrzymania. Niestety – niegramotna – trzymam ją do góry nogami, ale czujna mała karci mnie scenicznym szeptem - „Nie trzymaj jej w ten sposób! Przecież ją zabijesz!!!”
Ze wstydu zapadam się pod ziemię:-)

Wracamy do miasta wczesnym popołudniem. W Matamata jemy jeszcze lekki lunch i ruszamy do Auckland. Musimy dojechać na miejsce, znaleźć motel, wysprzątać samochód, bo następnego dnia rano oddajemy go do wypożyczalni.
Popołudnie jest żółto-błękitno-zielone, im dalej na północ, tym więcej liści na drzewach i kwiatów na łąkach. Tutaj wiosna już dawno zawitała, w przeciwieństwie do drugiej wyspy. Jest ciepło, leniwie, puchate obłoki suną po niebie, popychane lekkimi podmuchami wiosennego wiatru. Idylla. Sielanka. Bajka.


Po godzinie wjeżdżamy na kilkupasmową autostradę. Trudno uwierzyć, że tak niedaleko stąd są tak spokojnie – idylliczne miejsca, jak Matamata. Posuwamy się niezbyt szybko w sznurze samochodów przez coraz gęstszą zabudowę kolejnych miast i miasteczek. Zakręt za zakrętem, górka za górką, monotonnie i w spalinach przemierzamy kolejne kilometry. Po godzinie wjeżdżamy na kolejne niewielkie wzniesienie i nagle naszym oczom ukazuje się błękitny przestwór wody z obu stron a na środku, jak na wyspie, strzeliste wysokościowce, ostra iglica wieży i mrowie domów dookoła - Auckland skąpane w późnopopołudniowym, ciepłym słońcu. Jesteśmy już niemal na miejscu.
Długi, powolny zjazd w dół, w stronę miasta. Po lewej stronie przestwór nieba przecinają srebrzyste samoloty, zmierzająca na i z lotniska. Rzucają cienie na ogromną zatokę od strony Morza Tasmana. Po drugiej lśni w słońcu zatoka Hauraki. Miasto usytuowane jest w cieśninie, oddzielającej Morze Tasmana od Pacyfiku, na stałym lądzie oraz malowniczych wysepkach, rozsianych po przybrzeżnych wodach. To jedyne tak duże, bo niemal półtorej milionowe miasto Nowej Zelandii, które właściwie pełni funkcje stolicy.

Miasto spore, ale to wcale nie oznacza, że nie ma problemu ze znalezieniem noclegu. Otwieram mój magiczny przewodnik, który wymienia dziesiątki takich i owakich moteli. Wymyśliłam sobie nocleg blisko miasta, żebyśmy wieczorem mogli taksówką podjechać na kolację, spacer i wino w jakiejś przytulnej knajpce. Jeździmy więc od jednego do drugiego i coraz bardziej marudzimy – a to za głośno, a to już z zewnątrz budynek wygląda na bardzo zaniedbany, a to drogo, chociaż recepcjonistka kusi i promocyjną ceną i jaccuzi:-) Po przejechaniu niemal całego kraju jesteśmy ciut rozwydrzeni – już się przyzwyczailiśmy do tego, że każdy nasz nocleg przypada w miejscu a) ładnym b) czystym c) tanim. Ale tu, na obrzeżach dużego miasta i ceny i standard są odrobinę inne. Decydujemy się w końcu na niewielki hotel niedaleko lotniska. Z dala od miasta, ale rzut beretem od wypożyczalni, z której mamy auto. Poszukiwania zajęły nam więcej czasu, niż się spodziewaliśmy (tak tak, kajam się – to moja wina! Ale za to bardzo gruntownie zwiedziliśmy południową część miasta:-)), więc kiedy w końcu rozpakowujemy samochód, jest już wieczór. Wyładowujemy ze środka bagaże i tony ulotek oraz folderów, które nazbieraliśmy po drodze. Auto jest wyczyszczone i sprawdzone, gotowe do oddania.
Po kąpieli i hotelowej kolacji (dużo niezidentyfikowanych dań o dziwnej szaro-burej barwie – profilaktycznie podlaliśmy posiłek wysokoprocentowymi napojami, aby uniknąć nieprzyjemnych sensacji żołądkowych) przeglądam wszystkie ulotki. Niestety, mamy ich kilka kilogramów, musimy więc większość zostawić. Szkoda, bo tylu informacji o NZ nie znajdę w żadnym dostępnym u nas przewodniku. Idziemy spać wyjątkowo wcześnie, ale jutro czeka nas wczesna pobudka – jesteśmy umówieni w wypożyczalni o 10:00 rano, a jeszcze musimy ją znaleźć:-)

* wszystkie użyte w poście fragmenty Władcy Pierścieni pochodzą z wydania z roku 1990 w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej.

piątek, 5 lutego 2010

27 września

Rotorua – feel the spirit – Manaakitanga

Hm hm a która to godzina? Za oknem usypiająco szumi deszcz, nie chce się nam wstawać. Rotorua wita nas wszechobecnym smrodem zgniłych jaj oraz ulewą. A mieliśmy na dzisiaj taaakie plany – spacer po mieście, nad jeziorami, wioski Maorysów, gejzery, pokaz hangi wieczorem... Ale na razie pijemy herbatę i zastanawiamy się leniwie – wychodzić w taką ulewę czy nie wychodzić. Kiedy koło południa deszcz w końcu słabnie, jedziemy do centrum.
Jak piszą na stronie internetowej miasta „Czy interesuje Cię kultura maoryska, czy chciałbyś poznać geotermalne właściwości ziemi, czy masz ochotę na odmłodzenie w spa albo na odrobinę przygody lub też chciałbyś skorzystać z dóbr natury, jak na przykład z atrakcji, jakie oferuje 16 jezior, a może interesują Cię najlepsze na świecie górskie szlaki rowerowe, połów pstrągów lub spacery pięknymi lasami – Rotorua zapewnia to wszystko! To naprawdę wyjątkowy kawałek Nowej Zelandii.
I rzeczywiście jest wyjątkowa. Rotorua jest przede wszystkim miejscowością uzdrowiskową i atrakcją turystyczną ze względu na okoliczne gejzery, aktywne geotermalnie obszary i ładną przyrodę. Jest również ważnym ośrodkiem tradycyjnej kultury maoryskiej.
Miasto zostało zbudowane na Płaskowyżu Centralnym, w szczególnie aktywnej strefie wulkanicznej Taupo (stąd wszechobecny smród siarkowodoru, który jest efektem działalności wulkanicznej), nad jeziorem o tej samej nazwie. Rotorua Lake jest drugim największym słodkowodnym zbiornikiem Wyspy Północnej, powstałym – podobnie jak pozostałe 15 okolicznych jezior - w wyniku erupcji wulkanu ok. 200.000 lat temu. Na środku turkusowego jeziora znajduje się Wyspa Mokoia, uformowana w wyniku wolno wydostającej się spod ziemi lawy. Związana jest z nią jedna z najpiękniejszych maoryskich legend – historia miłosna Hinemoa i Tutanekai. Podobno piękna dziewczyna o imieniu Hinemoa, córka jednego z wpływowych wodzów, mieszkająca na zachodnim brzegu jeziora, zakochała się w chłopaku, mieszkającym na wyspie. Jednak jej rodzina, ze względu na niskie urodzenie chłopaka, nie chciała zgodzić się na ślub. Mieszkańcy jej wioski codziennie wieczorem chowali łodzie, żeby Hinemoa nie uciekła do kochanka. Ale pewnej nocy, prowadzona w ciemności melodią, graną przez Tutanekai na flecie, Hinemoa przepłynęła jezioro wpław. Jej rodzina musiała zgodzić się na ślub a potomkowie owej romantycznej pary kochanków żyją tu po dziś dzień, bowiem podobno... historia ta jest prawdziwa:-)
Patrząc na maoryskie legendy, odnoszę wrażenie, że to bardzo kochliwy naród:-)

Zbudowane w drugiej połowie XIX miasto zachowało kilka historycznych budynków. Do najsłynniejszych zalicza się, zbudowany w stylu Tudorów, The Bath House. Wzniesiony został na początku stulecia przez rząd NZ, który miał ambicje zbudowania tutaj największego na Morzach Południowych spa. W obecnej chwili swoją siedzibę ma tutaj Rotorua Museum of Art and History, prezentujące między innymi historię Maorysów, zamieszkujących te tereny, ich pierwsze spotkania z europejskimi kolonizatorami, sceny z życia codziennego.


Bath House (źródło - Wikipedia)

Z kolei otwarte dla publiczności w 1885 roku The Blue Bath jako pierwsze zaopatrywane były w alkaliczne wody z pobliskiego Qrauwhata Cauldron, a następnie Chameleon Spring. Można było również zażyć zachwalanych kąpieli elektrogalwanicznych oraz kąpieli siarczkowych (sulphur vapour bath – proszę o poprawienie, jeśli źle przetłumaczyłam).
Kolejny charakterystyczny budynek to The Old Post Office – siedziba poczty, wzniesiona w 1914. Na wieży znajduje się zegar, skonstruowany w 1906 na cześć premiera Richarda Seddona. Z tego samego okresu pochodzi Te Runanga Tea House, pełniący funkcję ośrodka spotkań towarzyskich turystów i kuracjuszy oraz The Landmark z roku ok. 1900, zbudowany z kauri jeden z najstarszych zachowanych prywatnych domów w mieście. Zwiedzając miasto nie sposób pominąć bramy The Prince’s Gate w kształcie stylizowanej korony, zbudowanej przy okazji wizyty księcia i księżnej Kornwalii i Yorku (późniejszego króla Jerzego V oraz królowej Marii) w 1901 roku.

Wart uwagi jest kościół Świętej Wiary, znajdujący się w maoryskiej wiosce Ohinemutu (obecnie właściwie stanowiącej północne przedmieścia miasta). Wzniesiona na początku XX w. anglikańska świątynia jest świadectwem mieszania się dwóch kultur – europejskiej i maoryskiej. Jej wnętrze zostało bogato ozdobione płaskorzeźbami, nawiązującymi do maoryskiej mitologii. Z kolei w bocznej nawie umieszczono witraż przedstawiający Chrystusa ubranego w tunikę maoryskiego wodza. Kiedy patrzeć na witraż ze środka kościoła, wydaje się, jakby Chrystus stąpał po wodzie leżącego przy świątyni jeziora...
Naprzeciwko kościoła znajduje się Dom Spotkań Tamatekapua, wzniesiony w 1887 roku i nazwany na cześć kapitana canoe Arawa, którym pierwsi Maorysi przybyli na Nową Zelandię z Hawaiki. Jest miejscem świętem i dlatego nieudostępniony turystom.

Na północnym krańcu Rotorua znajduje się publiczny (a więc bezpłatny) park Kuirau, na terenie którego zobaczyć można kilka niewielkich, choć aktywnych gejzerów, obok których poprowadzone są kładki. Kto lubi mocne wrażenia, na pewno spodoba mu się ryzyko objawienia nowego gejzeru akurat w momencie, kiedy będzie zwiedzał park. Tak się stało w 2001 roku, kiedy kamienie i błoto nagle wystrzeliły 10 metrów w górę w obłokach pary – w taki spektakularny sposób poinformował o swoim powstaniu jeden z nowych gejzerów. Dwa lata później, ku uciesze zwiedzających, miało miejsce podobne zdarzenie. Na szczęście w obu przypadkach nic nikomu się nie stało, a malownicze wybuchy nowych gejzerów stały się jedną z tutejszych atrakcji.
Jednak największy i najsłynniejszy gejzer – Pohutu, który mamy zamiar obejrzeć, położony jest 3 kilometry za miastem, na terenie rezerwatu termalnego Te Whakarewarewa o te Ope Taua a Wahiao, jak brzmi jego pełna nazwa:-) Więc po obejrzeniu miasta, co zajęło nam pół godziny (nad jeziorem niestety nie pospacerujemy, bo oprócz ciągle padającego deszczu zaczęło wiać i zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie), wracamy do samochodu i jedziemy do ‘Whaka’, jak w skrócie nazywają to miejsce autochtoni.

Właściwe wejście na teren tzw. „Równiny Gejzerów” prowadzi przez Te Puia, ale Pohutu widać również z sąsiedniej maoryskiej wioski Whakarewarewa Thermal Village, więc postanawiamy zwiedzić dwie rzeczy za jednym zamachem – maoryska kultura i cuda przyrody w jednym.

W cenę biletu, który kupujemy przy wejściu do ‘Whaka’ wliczone jest zwiedzanie z przewodnikiem oraz występ artystyczny. Jednak kiedy widzę grupę turystów z rozkrzyczanymi dziećmi, czekającą na przewodnika, odechciewa mi się chodzić w ich towarzystwie. Wolimy sami spokojnie pospacerować, robiąc przystanki na zdjęcia tam, gdzie będziemy mieli ochotę. O ile zrobimy jakieś zdjęcia, bo znowu pada...

Jakie jest najdłuższe słowo, które znacie?:-)

Whakarewarewa robi na mnie przygnębiające wrażenie – skupisko niedużych domków, sprawiających wrażenie biednych i smutni ludzie na progach. Jedynie dzieciaki skaczące ze skarpy do jednego z gorących jeziorek są radosne i roześmiane, beztrosko bawią się, nie zwracając uwagi na obfotografujących je turystów. Nie mam ochoty robić zdjęć, cały czas mam wrażenie, że spozierającym na nas z ganków mieszkańcom wcale się nie podoba to turystyczno – beztroskie wymachiwanie gdzie-bądź aparatem, choć to przecież miejsce specjalnie dla turystów zachowane i udostępniane. A może się mylę? to tylko moje  subiektywne odczucia,  w końcu patrzę przez pryzmat kilku podobnych miejsc na świecie, które widziałam... Nie wiem,  jak jest naprawdę, ale odkładam aparat. W moim odczuciu to smutne miejsce, smutna pozostałość po dawnej wspaniałej kulturze i bogatych tradycjach, z których po radosnej inwazji (pardon – pokojowej kolonizacji) europejskich przybyszów niewiele już zostało...


Oprócz licznych domków znajduje się tutaj marae – dom spotkań, niewielki cmentarz oraz maoryski teatr (podobno jedyny na NZ), gdzie dwa razy dziennie odbywa się pokaz tańców i śpiewów. Ponieważ właśnie zaczyna się spektakl, postanawiamy go obejrzeć. Na scenie pojawiają się tancerze obu płci. Wojownicy z dzidami i toporkami, w rytualnych tatuażach, teraz zwykle zmywalnych (kiedyś trwałych), podczas tańca wojennego haka mają taką ekspresję na twarzach, jakby rzeczywiście zamierzali rozpocząć walkę z wrogiem. Taniec kobiet z czymś, co przypomina pompony, nazywany jest poi, zabawa z drewnianymi pałeczkami to ti rakau. Zarówno poi jak i te rakau pierwotnie były ćwiczeniami, wyrabiającymi zręczność i wzmacniającymi siłę ramion. Obecnie stanowią nieodłączny, bardzo malowniczy element tańca. Kto ma ochotę poczytać historię poi, opowiedzianą przez Maoryskę z plemienia Ngati Whatua, zapraszam tutaj.

Śpiewają pięknie, największe wrażenie robi na mnie oczywiście haka (jak to się stało, że akurat z haka nie mamy żadnego filmu?) i pieśń miłosna (tak, tak, ma się tę romantyczną duszę:-)), którą zamieszczałam kilka postów wcześniej. Jednak przyglądając się im mam wrażenie, że trochę ich chyba nudzi ta szopka dla turystów. Jeden z nich sprawia wrażenie, jakby został zerwany dopiero co z łóżka i to na solidnym kacu – pozostałości po ubiegłonocnej imprezie. Ma nieprzytomne spojrzenie, rozczochrane włosy i – dałabym sobie rękę uciąć – odcisk od poduszki na policzku:-)
A jak śpiewają, posłuchajcie tutaj…

Maoryskie - witajcie:-) 
skoro tak mówią - witajcie, to nie chcę wiedzieć, jak mówią - twoja obecność nie jest tu pożądana:-)






Wieczorami tutaj i w innych, okolicznych wioskach odbywają się – oczywiście specjalnie dla turystów – przedstawienia (tańce, opowieści o historii i kulturze Maorysów – oferta bogata, bo każdy hotel i każda wioska ma swoje spektakle), połączone z posiłkiem, zwanym hangi. Słowo to pierwotnie oznaczało dół, w którym pieczone było jedzenie, teraz używa się go do określenia posiłku jako takiego. Na hangi tradycyjnie składały się ryby, wołowina, baranina oraz mięso kurczaka, do tego warzywa - słodkie ziemniaki, dynia. Kiedyś zawijane w liście, w dzisiejszych czasach w aluminiową folię, pieczone są w podziemnych piecach, wyłożonych rozgrzanymi kamieniami lub – jak w Rotorua – przy wykorzystaniu geotermalnych właściwości ziemi. W ‘Whaka’ aby spróbować hangi nie trzeba nawet czekać do wieczornego spektaklu – serwują je w Ned’s cafe, o czym niestety doczytałam poniewczasie.

Śpioch ostatni po prawej:-)

Te rakau.Hulanki i swawole fotografował M.

Po zakończonym przedstawieniu idziemy jeszcze obejrzeć widoczny z wioski fragment słynnej Równiny Gejzerów (Geyser Flat) z siedmioma czynnymi gejzerami. Wody podskórne, podgrzewane przez płynną skałę, zamieniają się w parę wodną pod silnym ciśnieniem, która uchodzi spod ziemi właśnie w postaci gejzerów. Najbardziej widowiskowy jest Prince of Wales, potrójny gejzer, z którego woda tryska na wysokość 12 metrów. Co ciekawsze, jego aktywność poprzedza zawsze wybuch potężnego Pohutu. Strumień wody, wydostający się z jego wnętrza, sięga 20 metrów a owo niesamowite zjawisko można obserwować do 30 razy dziennie.




W samej wiosce również widać wulkaniczną działalność ziemi - bajorka wypełnione wrzącym błotem, które kipi i bulgocze. Właściwie każdy dom tutaj ma własne, parujące jeziorko. Nad wioską unoszą się nieustannie obłoczki pary i oczywiście uroczy odór zgniłych jaj, od którego zaczyna boleć mnie głowa.



Jednak Równina Gejzerów to nie jedyna tego typu atrakcja w okolicy. Około 25 km dalej na południe znajduje się Wai-O-Tapu – wspaniały rezerwat  krajobrazowy ze słynnym Gejzerem Lady Knox, wybuchającym codziennie ok. 10:00 rano. Strumień wody sięga tutaj wierzchołków drzew dzięki metalowej rurze, wpuszczonej w ziemię oraz... płatkom mydlanym. Dosypywane codziennie do gejzera powodują, że jego pióropusz strzela wyjątkowo wysoko.
Wai-O-Tapu to niezwykle kolorowy krajobraz, będący wynikiem działalności wulkanicznej, jak zwykle na NZ świetnie przygotowany dla turystów. Znajduje się tutaj 3-kilometrowa ścieżka z licznymi mostami, kładkami i punktami obserwacyjnymi, wiodąca wśród buszu, pomiędzy gorącymi źródłami, bulgoczącymi błotami, wodospadami i gejzerami. Na terenie parku znajdują się liczne kratery, wypełnionymi jeziorami o intensywnie niebieskim kolorze, zmieniającymi zabarwienie przy brzegu na jaskrawo pomarańczowe. Na ich niesamowity kolor wpływa duża zawartość soli mineralnych, a także złota, srebra i arszeniku. Najpiękniejszym zbiornikiem wodnym na terenie parku, prawdziwym cudem jest Champagne Pool. Poniżej zbiornika znajdują się niewielkie tarasy, jedyne, jakie można tu oglądać po zniszczeniu słynnych Różowych i Białych Tarasów, które onegdaj wznosiły się nad brzegami jezior Tarawera i Rotomahana. Były to przepiękne kamionkowe twory, przypominające warstwy gigantycznego tortu, które od 1800 roku były odwiedzane przez turystów ze względu na lecznicze właściwości wód geotermalnych. Już wtedy nazywano je „ósmym cudem świata”. Powstały w wyniku działalności dwóch gejzerów, leżących w pobliżu Jeziora Rotomahana. Woda, która się z nich wydostawała, spływała kaskadami w dół wzgórza, tworząc kolorowe baseny. Różnica w zabarwieniu wynikała z koloru naniesionych przez wodę osadów. Białe Tarasy zajmowały powierzchnię niemal trzech hektarów, a różnica poziomów wynosiła około 30 metrów. Niestety woda tutaj była bardzo gorąca, co nie zachęcało do kąpieli, w przeciwieństwie do Różowych Tarasów, gdzie temperatura była o kilka stopni niższa.

Różowe Tarasy, 1884 (źródło - Wikipedia)

  BiałeTarasy, 1884 (źródło - Wikipedia)

Niestety, to bajkowe miejsce nie dotrwało do naszych czasów - zniknęło wczesnym rankiem 10 czerwca 1886 roku, w czasie erupcji wulkanu Tarawera. W wyniku tej eksplozji jezioro zamieniło się w fontannę błota i pary wodnej. Świadkowie wydarzenia twierdzili, że ściana ognia i dymu miała 6 km długości. Eksplozja zniszczyła nie tylko słynne Tarasy, ale również trzy okoliczne wsie. Jedną z nich odkopano i stała się atrakcją turystyczną, jak Pompeje – to słynna Buried Village.

Z ową tragiczną w skutkach erupcją Tarawera związana jest maoryska legenda. Wulkan ten był dla Maorysów świętym miejscem, tapu, gdzie prawo wstępu mieli tylko wyznaczeni strażnicy gór. Maorysi jednak złamali zakaz, kiedy pojawili się tutaj pierwsi Europejczycy. Zapragnęli oni zdobyć górę a Maorysi, zamiast im zabronić, sami ich zaprowadzili na szczyt.
Miejsce z czasem stało się sławne, przybywało coraz więcej i więcej turystów, zbudowano więc u stóp góry hotel. Maorysi, pracując jako przewodnicy, tak się wzbogacili, że oczy rzeźb przodków, wykonywane zazwyczaj z muszli paua, zaczęli robić ze złota. Wszyscy zapomnieli o tabu świętej góry poza jednym, jedynym człowiekiem – starcem, który ostrzegał, że chciwość ludzi sprowadzi na wioskę wielkie nieszczęście. Nikt go jednak nie posłuchał a interesy kwitły w najlepsze. Jednak bogowie postanowili ukarać ludzi – pewnej nocy strumień ognistych kul, wysoki na kilometr, wystrzelił z wulkanu, a lawa zaczęła zalewać zbocza Tarawery. Trzydzieści osób wprawdzie przeżyło, ale hotel został zniszczony doszczętnie. Czy ludzie się czegoś nauczyli? Niestety nie, chciwość ludzka spowodowała, że po tragedii odbudowano hotel, obok niego jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać kolejne a turyści dalej masowo wspinają się na świętą górę. Czy nie obudzi to ponownie gniewu bogów? Któż to wie...

Wybuch wulkanu powiększył jezioro Tarawera oraz utworzył dolinę Waimangu Volcanic Valley. Obejmuje ona ciągnącą się na 6 km i głęboką na 250 m przepaść oraz okoliczne tereny powulkaniczne, obecnie prawie całkowicie porośnięte sosnami i paprociami drzewiastymi. Jest to najmłodszy obszar geotermalny w tym rejonie. Obejmuje między innymi piękne jeziora, powstałe w kraterach, uformowanych po wybuchu wulkanu. Jednym z nich jest Inferno Crater Lake, którego temperatura dochodzi do 80 stopni Celsjusza, kolejne warte uwagi to Frying Pan Lake - największe gorące jezioro na świecie. W jednym z powstałych po erupcji kraterów utworzyły się Baseny Emeralda – niewielkie zbiorniki wodne o niesamowitym zielonym kolorze.

Na wschód od Rotorua znajduje się wulkan Tikitere z tzw. „Diabelskimi Wrotami”, czyli wodospadem zasilanym wodą z gorących jezior, leżących powyżej. Przez wiele lat było to miejsce święte plemienia Ngati Rangiteaorere a do dzisiejszego dnia jest to jedyny park termalny ciągle należący do Maorysów. Zajmuje on powierzchnię 50 akrów – mamy tutaj gorące źródła, bajorka pełne wrzącego błota, piękne wodospady. Najciekawsze miejsce to The Black Pool o temperaturze 93 stopni Celsjusza, w którym można ugotować warzywa:-) Popularnością cieszy się The Wai Ora and Hels Gate Spas, gdzie można wziąć kąpiel błotną czy wykąpać się w gorących jeziorkach.

Atrakcji w okolicy jest na dobre kilka dni – zwiedzania i zabawy. My mamy tylko jeden dzień, wybieramy więc najciekawsze no i oczywiście te, które sprawiają przyjemność przy takiej pogodzie. A deszczyk pada i pada i pada… Cholera – chciałoby się powiedzieć. Chyba muszę się tu przeprowadzić na jakiś czas, żeby wszystko spokojnie zobaczyć.

Wszystkie filmy wykorzystane w tym poście autorstwa M.