czwartek, 29 października 2009

20 września 2008

Budzimy się na długo przed świtem. Poranek jest bezchmurny i rześki, za chwilę wstanie słońce.


W jednej z ulotek wyczytaliśmy o pięknych wapiennych skałkach, które znajdują się przy naszej trasie, postanawiamy więc trochę zmodyfikować dzisiejszy plan i zboczyć z drogi. Okolica staje się coraz piękniejsza – zbliżamy się powoli do gór, które majaczą w oddali. Na razie jedziemy przez równinę, pociętą licznymi rzeczkami i potokami o kamienistym dnie.





Zjeżdżamy w bok od głównej trasy. Przy wjeździe do niewielkiego rezerwatu umieszczono szlaban. Tablica informuje, że należy uiścić opłatę (skrzynka poniżej) i samodzielnie podnieść szlaban. Wydaje mi się to zabawne – obawiam się, że w Polsce nie mogłoby to funkcjonować – kto by płacił, skoro nie pilnują? A tu proszę.
Droga, którą przyjdzie nam teraz jechać, zdecydowanie nie nadaje się dla forda, którym się poruszamy, już raczej przydałby się tu samochód terenowy. Oj, chyba w naszej wypożyczalni samochodów nie byliby nią zachwyceni. Czy my przypadkiem nie mamy w umowie klauzuli, która zakazuje nam poruszania się szutrówkami?:-)





Docieramy do skałek dopiero po godzinie, spacerujemy trochę i w drogę powrotną. Wracamy na główną trasę, wiodącą do Mt. Cook. Zatrzymujemy się po drodze nad jeziorem Ruataniwha na rzece Ohau, kilka kilometrów przed Twizel.




Twizel jest stosunkowo młodym miastem. Jego budowa rozpoczęła się w roku 1968, wraz z budową największej na NZ elektrowni wodnej. Miasteczko ma dobrze rozwinięta infrastrukturę turystyczną. Sprzyja temu zarówno bliskość aż sześciu jezior (Tekapo, Alexandrina, Pukaki, Ohau, Ruataniwha and Benmore) jak i Alp Południowych, z doskonałymi stokami narciarskimi i pięknym Parkiem Narodowym Aoraki.

Droga powoli pnie się w górę. Przecinają ją liczne mostki, szerokie na jeden tylko samochód. Musimy zwracać baczą uwagę na znaki, informujące o tym, kto ma pierwszeństwo. Na początku dziwię się takim rozwiązaniom, ale po kilku dniach pobytu na Nowej już wiem, czym się kierują tutejsze władze – jest tu po prostu zbyt dużo rzek, strumieni i potoków. Ale akurat tutaj, na Południowej Wyspie, ruch na drogach jest stosunkowo niewielki. To region głównie rolniczy, dużo owiec, mało ludzi:-) przemysł skupia się na północy.




Pokrywa chmur jest coraz niżej, światło staje się przytłumione, dokoła rosną ostre nagie szczyty, gdzieniegdzie pokryte śniegiem. Po prawej mamy stalowoszare jezioro Pukaki. Spomiędzy wzgórz wyjeżdżamy niespodziewanie na rozległą równinę. Przed nami majaczy we mgle monumentalna Mt. Cook, najwyższe wzniesienie Nowej Zelandii (3.754 m.n.p.m). Wjeżdżamy do Aoraki Village, niewielkiej osady u stóp góry. Tutaj zaczyna się park narodowy, kraina lodu i skał, której 40% powierzchni zajmują lodowce. Największy z nich to Lodowiec Tasmana o długości aż 27 km i szerokości 3km. Na terenie parku znajduje się też 19 szczytów o wysokości ponad 3.000 m, wliczając w to oczywiście Górę Cooka oraz niewiele od niej niższą Górę Tasmana (3.497 m n.p.m.).

Maorysi nazywają najwyższy szczyt Alp Aoraki. Według maoryskiej legendy Aoraki i jego trzej bracia byli synami boga Rakinui - Niebiańskiego Ojca. Pewnego dnia chłopcy wyprawili się w swoim canoe w morze. Zdarzyło się jednak nieszczęście – ich czółno przewróciło się na rafie. Szukając ratunku, Aoraki i jego bracia wdrapali się na przewróconą łódź. Nagle zerwał się mroźny wiatr, który zamienił ich samych w głazy – szczyty Alp Południowych a canoe, którym płynęli, w Wyspę Południową. Od wieków Maorysi nazywają tę część swojego kraju Canoe Aoraki – Te Waka o Aoraki.

Tereny parku są rajem dla miłośników narciarstwa, wspinaczki i długich spacerów. Piękne doliny, pokryte latem łanami ziół, krystalicznie czyste jeziora i lodowce przyciągają tłumy urlopowiczów. Dodatkową atrakcję stanowi oferta lotów widokowych nad górami z możliwością lądowania na lodowcu.

Nam jednak pogoda nie dopisała – kiedy jemy lunch (jedyny niesmaczny posiłek w ciągu całego pobytu, w restauracji The Hermitage Hotel – lepiej omijać to miejsce z daleka), mgła zasnuwa niemalże całą górę. Jest przenikliwie zimno, wieje. Ze spaceru i zdjęć niestety nic nie będzie, jedziemy więc na niewielkie lotnisko, skąd odbywają się loty nad lodowce. Mamy pecha, nie sprawdziliśmy wcześniej w internecie rozkładu lotów a na miejscu okazuje się, że akurat w piątki się nie odbywają. Miła dziewczyna w recepcji radzi, żebyśmy spróbowali z drugiej strony gór, niedaleko lodowca Fox i Franz Josef. Opuszczamy więc Mordor, cofając się do Omarama, gdzie nocowaliśmy poprzedniego dnia i ruszamy drogą nr 8 do Cromwell i dalej szóstką do Queenstown.

Krajobraz się zmienia, podobnie jak pogoda. Robi się coraz cieplej, bardziej zielono. Jedziemy malowniczą drogą, po lewej ręce mamy wysokie wzniesienia,po drugiej rzeki, jeziora, pola uprawne i winnice.



Jesteśmy w rejonie zwanym Central Otago. Jak informuje nasz przewodnik, w tutejszych rodzinnych winnicach produkowane jest najlepsze w kraju wino, postanawiamy więc zajechać do jednej z nich. Oglądamy butelki, miły pan opowiada nam trochę o każdym szczepie a na koniec wyciąga katalog z cenami. Od razu przechodzimy do najtańszych, bo butelka kosztuje tutaj równowartość noclegu dla dwóch osób w pięciogwiazdkowym hotelu. Jednak jak się okaże wieczorem, nawet to najtańsze okazało się być jednym z najsmaczniejszych, jakie kiedykolwiek piłam.

Późnym popołudniem docieramy do Queenstown. Zanim wjedziemy do miasta, skręcamy w bok, żeby obejrzeć stary, drewniany most nad rzeką Kawarau. Rzeka płynie skalistym wąwozem, poroniętym lasem. Dookoła wznoszą się wysokie szczyty. Niebo jest czyste i widać lądujące na pobliskim lotnisku samoloty pasażerskie oraz małe prywatne jednostki przecinające niebo - wydawałoby się, że zdecydowanie za nisko. Ależ oni tam z góry muszą mieć piękny widok...



Queenstown jest jednym z najpiękniej położonych na Nowej miast – w otoczeniu gór, bezpośrednio nad malownicznym jeziorem Wakatipu. Tutejsze trasy narciarskie przyciągają miłośników szusowania a na wzniesieniach otaczających miasto kręcono niektóre sceny mojego ukochanego Władcy Pierścieni. Zresztą nie są to jedyne możliwości spędzania wolnego czasu. Kiedy przed wyjazdem weszłam na stronę miasta, od ilości rozrywek zakręciło mi się w głowie: skoki na bungee i spadochronach, loty widokowe, rejsy po jeziorze, wspinaczka, jazda na nartach, surfing, rafting, golf, jazda konna, kajaki, rowery, łowienie ryb, zwiedzanie winnic... zresztą zobaczcie sami - http://www.queenstown-nz.co.nz/information/searchresults/?realm=activities&listingtype=PROD ... no i jak tu nie zwariować:-)agonia wyboru:-)

Natomiast 20 km od Queenstown znajduje się nie mniej ciekawe i malownicze miasteczko Arrowtown, którego historia sięga roku 1862, kiedy to w pobliskiej rzece Arrow znaleziono złoto. Wieść o odkryciu rozprzestrzeniła się lotem błyskawicy, zaczęli tu więc ściągać ludzie najróżniejszego autoramentu, skuszeni wizją łatwego zarobku. To właśnie oni przyczynili się do gwałtownego rozwoju osady, która w okresie swojej świetności liczyło ponad 7.000 mieszkańców. Obecnie Arrowtown jest dużo mniejsze, bardzo kameralne, z piękną historyczną zabudową, ciekawymi pozostałościami z okresu gorączki złota (m.in. osada chińskich poszukiwaczy tego cennego kruszcu), muzeum okręgowym, galeriami sztuki, polami golfowymi i winiarniami. Miasteczko jest urokliwie usytuowane nad rzeką, w otoczeniu wzgórz.

Do Queenstown wjeżdżamy na chwilę przed zmrokiem. Szeroki deptak, niewysoka zabudowa i piękna plaża a nad nami monumentalne szczyty – miasto robi na mnie niesamowite wrażenie. Na szczęście zima a wraz z nią sezon narciarski się skończyły, więc nie ma tłumów turystów, choć M. twierdzi, że w środku sezonu tłok na tutejszych ulicach jest równie gęsty, jak na naszych Krupówkach.

Droga powoli pnie się w górę, ściemnia się już. Przed nami potężna góra, na którą mozolnie się wspinamy. W końcu dojeżdżamy na miejsce. Nasz hotel jest najbardziej bajkowym miejscem na ziemi. Zmęczona długą podróżą, już wcześniej błagałam M., żebyśmy zameldowali się w pierwszym lepszym motelu po drodze, ale teraz dziękuję w duchu Bogu, że tego nie zrobiliśmy. Ogromny przeszklony hall wychodzi na miasto. W dole morze świateł i błyszcząca w świetle księżyca tafla jeziora. Światła w holu przygaszone, w restauracji zapalone świeczki na każdym stoliku i ogromny kominek na środku, z buzującym ogniem i dwoma wygodnymi skórzanymi fotelami przed nim.
Ale prawdziwa niespodzianka czeka mnie w pokoju – prosimy o coś większego, bo zamierzamy spędzić tu kilka dni. Dostajemy dwupoziomowy apartament – na dole dwie sypialnie, łazienka z wanną i toaleta a na górze ogromny salon z w pełni wyposażonym aneksem kuchennym (lodówka, kuchenka z piekarnikiem, zmywarka do naczyń, nie mówiąc już o komplecie garnków i całej zastawie) i codziennie uzupełnianym zapasem kawy oraz herbaty. Obok kolejna toaleta i niewielka pralnia z pralka i suszarką. Mamy też antresolę powyżej, z której nie korzystamy w ciągu całego pobytu. Dwa ogromne tarasy, wygodne kanapy, tv i bajkowy widok za oknem – czy ja jestem w raju?

wtorek, 27 października 2009

19 września ciąg dalszy

„ ...teren tutaj jest równinny i jednolity aż do skraju wzgórz, położonych około 4 do 5 mil w głąb lądu. Cała kraina wydaje się być nieurodzajna, nie napotkaliśmy też żadnych śladów tubylców.” zapisał w swoich dziennikach kapitan James Cook, który 20 lutego 1770 roku na statku Endeavour dopłynął do ujścia rzeki Waitaki, „około 3 mil od brzegu”, w okolice dzisiejszego Oamaru.

Krajobraz od czasów wypraw kapitana Cooka się nie zmienił. Ach – wzdycham w duchu, oglądając płaską równinę za oknem, niczym się nie różniącą od widoków znanych z Europy – gdzie te ośnieżone szczyty nad krystalicznie czystymi jeziorami, znane z pocztówek i filmów, ach gdzie? Dookoła tylko płaskie jak stół pola, krowy i cała masa owiec.


Gatunek owcy - nieśmiała. Na widok aparatu natychmiast chowa się w trawę.


Gatunek - pozowniczka (pozerka?). Kiedy tylko ktoś wyciąga aparat, natychmiast ustawia się do zdjęcia:-)

Podobno żyje w tym kraju 35 mln tych sympatycznych zwierząt, a więc dziesięć razy więcej, niż ludzi:-)

Oamaru, do którego zmierzamy, to największe miasto regionu zwanego Północnym Otago, liczące ok. 12.000 duszyczek. Nazwa wywodzi się z języka Maorysów i oznacza „miejsce Maru” – boga wojny, syna Rangihore (boga skał i kamieni). Miejsce odkryte przez kapitana Cooka, zamieszkane było jednak na długo przed jego wyprawą (od roku ok. 1200) przez ludność przybyłą tutaj prawdopodobnie aż z Chin (via Taiwan i południowy Pacyfik). W owych czasach nie byli chyba zbyt przyjaźnie nastawieni do białych przybyszów, bo – jeśli wierzyć dziennikom wielebnego Charlesa Creeka, brytyjskiego misjonarza – zdarzało im się... zjadać poławiaczy fok:-)

Lata czterdzieste XIX w. to czasy przemierzających te tereny odkrywców i podróżników, natomiast pierwszym europejskim osadnikiem był James Saunders, parający się handlem z Maorysami. Osiadł tu jeszcze przed rokiem 1850, w którym to przybyła większa grupa osadników, w tym Hugh Jackman, który jako pierwszy w tym rejonie założył hodowlę owiec. I właśnie sektor rolniczy stał się przyczynkiem do gwałtownego rozwoju miasta. Ponadto Oamaru stało się w krótkim czasie (od budowy falochronu w 1871 roku) ważnym portem handlowym i rybackim. Wprawdzie w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia lokalny port stracił na znaczeniu, ale za to kwitnie turystyka – malownicze krajobrazy doliny rzeki Waitaki, piękna architektura oraz kolonie niebieskich (zwanych również małymi, o pięknym upierzeniu w kolorze indygo) i żółtookich pingwinów zwabiają rocznie tysiące turystów.


Nas również przywiodła w te okolice chęć zobaczenia jednego z najrzadziej występujących na świecie gatunków – niezwykłego pingwina żółtookiego, zwanego przez Maorysów Hoiho. Spotyka się go wyłącznie na Nowej Zelandii, na wybrzeżach Południowej Wyspy, wyspie Stewarda (to ta mała na samym południu) oraz częściowo tylko na Wyspie Północnej. Ich liczbę szacuje się na ok 2.000 par na wyspach Auckland i Campbell, ponadto ok. 500 par na Wyspie Południowej i ok. 150 na Wyspie Stewarda. Niestety dzikie koty, fretki oraz psy mocno przetrzebiają populację, zabijając pisklęta.

Żółtookie pingwiny mają do 65 cm wysokości i ważą między 5 a 6 kg, co oznacza, że jest to czwarty największy gatunek pingwina na świecie. Gniazda zakładają w lasach bądź zaroślach, w sierpniu, a po 40 – 50 dniach wylęgają się młode, przy czym rodzice dzielą się obowiązkiem wysiadywania jaj (brawo tatusiowe!). Każdego dnia o świcie pingwiny opuszczają kolonię i wracają dopiero ok. 17:00, na czas karmienia młodych. To najlepszy moment, żeby je zobaczyć. Są bardzo płochliwe, dlatego plaże, przy których zakładają gniazda, popołudniami są zamknięte. Ogląda się je z góry, z platform widokowych. Zamierzamy dotrzeć tam na tyle wcześnie, żeby pospacerować po plaży, zanim zostanie zamknięta i potem obejrzeć ptaki.

Do Oamaru dojeżdzamy koło 15:00. Kluczymy po mieście, szukając Bushy Beach, aż w końcu ktoś litościwie wskazuje nam drogę.



Plaża jeszcze jest otwarta, więc schodzimy na nią, mając nadzieję, że któryś pingwinek wróci wcześniej i uda nam się go zobaczyć z bliska. I nagle – jest! Nieduży, zabawnie chwiejąc się, wychodzi z wody i maszeruje w krzaki, porastające pobliską skarpę.


Siedzimy bez ruchu, żeby go nie przestarszyć, ale już się nie pojawia. Czekamy jeszcze pół godziny, jednak bezsuktecznie, więc wracamy do miasta na lunch. Wybieramy restauracyjkę polecaną przez przewodnik. Jest niewielka, z malutkim patio na tyłach i sympatyczną obsługą. Czekając na nasze zamówienie, bawimy się czytaniem napisów, które na ścianie nad nami umieścili klienci. I tu niespodzianka – jest kilka wpisów po polsku! Jak widać nie tylko nas skusiły te wyjątkowe pingiwny.

Po skończonym posiłku dopisujemy swoją opinię i wracamy na plażę. Jest już zamknięta, a strażnik parku pokazuje nam, jak dojść na platformę widokową, umieszczoną na skarpie, wysoko nad wodą. Zgromadziła się mała grupka turystów, dostaliśmy lornetki i czekamy. Pierwszy ptak pojawia się niemal po godzinie, ale kiedy wszyscy przepychają się na platformie, żeby go sfotografować, M. odciąga mnie na bok i pokazuje... pięknego małego pingwinka, który siedzi pod krzaczkiem pół metra od naszych nóg. Nikt go jeszcze nie widzi, wszyscy są zajęci oglądaniem jego pobratymca, wędrującego po plaży daleko w dole, a my tymczasem cichutko ustawiamy aparaty i spokojnie fotografujemy maleństwo.


Pingwinek jednak, zaniepokojony ruchem i gwarem, zaczyna dostojnie schodzić w dół, kiedy zauważa go reszta turystów. Tłumek rzuca się za nim, a my – usatysfakcjonowani – wracamy do samochodu. Zobaczyliśmy pingwiny! Jeszcze tylko zakupy przed wyjazdem z miasta (oczywiście musimy spróbować lokalnego wina, które podobno należy do jednych z najlepszych na świecie) i ruszamy w drogę do Mordoru.

To, co mnie zdumiewa po drodze, to rozmiary tutejszych domów jednorodzinnych. Domków. Domeczków. Są wielkości takiego trochę większego garażu. Czy tu mieszkają hobbity?


Miasta, przez które przejeżdżamy, mają charakterystyczną zabudowę – niskie budynki, całe centrum to knajpki, knajpki i jeszcze raz knajpki. Kiwi chyba lubią życie towarzyskie... Nawet najmniejsza mieścinka oferuje taki wybór lokali, że nie sposób się nudzić.
Na noc zatrzymujemy się w przydrożnym motelu w Omarama. Nie ma problemu z miejscami ze względu na porę roku, choć właściciele, którymi okazują się być Irlandczycy, informują, że jeszcze kilka tygodni i trzeba będzie robić rezerwacje. Oglądamy kilka pokojów. Motelik jest bardzo skromny, ale dobrze wyposażony. Standardem tutaj jest, że wszystkie mniejsze i większe hotele i motele najróżniejszej maści oferują gościom darmową herbatę, kawę, czajniki elektryczny i całą zastawę. Mają tu nawet krokociąg i kieliszki do wina, koce elektryczne i tv. Pełen luksus na środku niczego, na końcu świata. Mamy apartament z salonem, aneksem kuchennym, sypialnią i sporą łazienką za ujmująco przystępną cenę.

Przeglądamy darmowe foldery reklamowe, które wzięliśmy z recepcji. Wszędziej, w każdym niemal sklepie, hotelu, stacji benzynowej są ogromne stojaki z darmowymi wydawnictwami turystycznymi, począwszy od małych ulotek reklamujących lokalne atrakcje aż po katalogi AA Travel Guide i AA Road Atlas. Są to solidne wydawnictwa z zaznaczonymi odległościami pomiędzy najważnejszymi miejscowościami, atrakcjami, trasami turystycznymi, szklakami kajakowymi i rowerowymi, parkami narodowymi, noclegami, restauracjami. Informacje są dużo bardziej szczegółowe i wiarygodne, niż w jakimkolwiek wydawanym w Europie przewodniku, które niestety zawierają wiele błędów. Wszelkie rekordy pod względem wypisywanych bzdur biją w szczególności wydawnictwa Pascala, które sprawiają wrażenie, jakby ich autorzy nigdy nie odwiedzili opisywanych przez siebie miejsc. Mój przewodnik Lonley Planet jest całkiem przyzwoity, ale wielu atrakcji, wymienionych w lokalnych wydawnictwach, w ogóle nie uwzględnia.

niedziela, 25 października 2009

Cofania się w czasie ciąg dalszy

Dziś mamy 19 września 2008 r.

Rano wymeldowujemy się z hotelu i taksówką jedziemy do wypożyczalni samochodów. Auto rezerwowaliśmy przez internet, odbieramy je w Christchurch na Wyspie Południowej i oddajemy w Auckland na północy. M. załatwia formalności a ja siedzę z bagażami w przestronnym holu. Zaczepia mnie para Hiszpanów. Oni właśnie skończyli swoją podróż po Nowej, którą są zachwyceni. Podpytuję, co zrobiło na nich największe wrażenie – polecają glow worms caves niedaleko Auckland. Zapisuję sobie nazwę miejsca i rozstajemy się – oni jadą prosto na lotnisko a my oglądamy z panią z obsługi naszego Forda, sprawdzamy, czy na sporządzonym przez nią rysunku zaznaczone są wszystkie rysy i wgniecenia, żeby potem nie być posądzonym o uszkodzenie auta. Mamy wprawdzie wykupione dodatkowe, pełne ubezpieczenie, które pokryje wszystkie ewentualne szkody, ale lepiej, żeby rysunek był dokładny. Jedna kopia wędruje do biura, drugą zabieramy ze sobą.
Bagaże do bagażnika i ruszamy. M. zawahał się przez chwilę przed wyjazdem z parkingu ale odważnie ruszył. Po chwili przyznał mi się, że wprawdzie posiada australijskie prawo jazdy ale w ruchu lewostronnym poruszał się raz, przez 15 minut... Jednak dzielnie jedzie, a kiedy szczęśliwie przebywamy najpierw pierwsze rondo a potem skrzyżowanie, już wiem, że nie ma czego się bać. M. za kierownicą radzi sobie śpiewająco (po drodze widzimy kilku innych niepewnie poruszających się kierowców – czyżby nowicjusze, jak my?). Wyjeżdżamy poza miasto, kierując się wzdłuż wybrzeża drogą nr 1 do miejscowości zwanej Oamaru. Następnie, nocując w Omarama, pojedziemy do Mordoru z trylogii Tolkiena, czyli zobaczyć lodowce i Alpy Południowe z najwyższym szczytem Nowej Zelandii - górą Cooka. Nasz kolejny przystanek, tym razem dłuższy, kilkudniowy, to Queenstown, tutejszy odpowiednik naszego Zakopanego. To pięknie położone nad jeziorem Wakatipu i otoczone wysokimi szczytami miasto, założone zostało w drugiej połowie XIX w. Okolica jest bajkowo piękna a ponadto stamtąd organizowane są wyprawy na fiordy Milford Sound i Doubtful Sound. Zamierzamy się wybrać na jednodniową wycieczkę na jeden z nich. Musimy też oczywiście wypocząć i w końcu odespać różnicę czasu, bo potem przed nami długa trasa do lodowców Fox i Franz Josef – 360 km przejazd przez góry, co o tej porze roku, gdy padają obfite deszcze, może się okazać nie lada wyzwaniem. Obejrzenie lodowców zajmie nam kilka godzin a potem znowu do samochodu i przejazd zachodnim wybrzeżem na północny kraniec wyspy, do Picton, skąd przeprawimy się promem na Wyspę Północną, do Wellington (stolica). Miasto zamierzamy obejrzeć w kilka godzin a potem kierujemy się na północ, w stronę Rotorua. Tutaj planujemy kolejny, ciut dłuższy przystanek na odpoczynek. Przewodnik zachwala wioski Maorysów oraz gejzery, chcemy więc spędzić tam trochę czasu. Kolejny etap naszej podróży to Matamata – miejsce, które powinni obejrzeć wszyscy miłośnicy hobbitów i filmu Petera Jacksona, tam bowiem znajdował się słynny Hobbiton. Z planu filmowego podobno niewiele się zachowało, ale miejsce i tak warto zobaczyć, a ja jestem absolutną wielbicielką trylogii i po prostu MUSZĘ tam być:-)
Ostatni przystanek to już Auckland, skąd odlatujemy do domu. Oczywiście w ciągu 14 dni nie wystarczy nam czasu na zobaczenie wszystkich ciekawych miejsc i atrakcji, jakie oferuje ten wspaniały kraj. Ale i tak zamierzamy kiedyś tu wrócić na dłużej, teraz zamierzamy zrobić tylko mały rekonesans przed dłuższym pobytem. Trzymajcie kciuki, żeby się udało!

A tak wygląda nasza trasa przejazdu:

Kliknij na mapkę, żeby ją powiększyć.

Christchurch – Oamaru – 246 km (3,5 godz.)
Oamaru – Mt. Cook – 209 km (3 godz.)
Mt Cook – Queenstown – 258 km (3,5 godz.)
Queenstown – Milford Sound (w dwie strony) – 288 km x 2 (4 godz. w jedną stronę)
Queenstown – Fox Glacier – 364 km (5 godz.)
Fox – Picton – 551 km (7,5 godz.)
Picton – Wellington – 97 km (przeprawa promowa)
Wellington – Rotorua – 454 km (6,5 godz.)
Rotorua – Matamata – 68 km (1 godz.)
Matamata – Auckland – 160 km (2 godz.)

Razem 2.983 km, oczywiście nie licząc zjazdów w bok, dłuższych bądź krótszych, począwszy od odwiedzenia jaskiń z glow worms (tutejszymi świetlikami) a skończywszy na wszystkich innych wartych obejrzenia miejscach, jakie udało nam się wypatrzyć po drodze:-) Podaję orientacyjny czas, jaki powinno zająć przejechanie pomiędzy poszczególnymi miejscowościami, ale oczywiście wszystko zależy od pogody, szczególnie w górach, no i od ilości przystanków po drodze na zdjęcia. My ich robiliśmy mnóstwo:-)

sobota, 24 października 2009

Marzenia się spełniają

Podróżowanie ma się we krwi. Masz to lub nie, nie ma półśrodków. Albo nie możesz usiedzieć spokojnie na miejscu, albo wystarczy Ci raz na rok tydzień leżenia na plaży jakiegoś modnego kurtortu i popijanie drinka z palemką. Mnie ciągle gdzieś nosi. Roku temu – niespodziewanie, tak jakby mimochodem i zupełnie niechcący – wylądowałam po drugiej stronie globu. Na Nowej Zelandii. Do tej pory jestem zdziwiona, że tak nagle, ni z tego ni z owego, udało mi się zrealizować jedno z największych marzeń. Może ktoś z Was też – jak ja kiedyś – nie śpi po nocach, snując wizje Kraju Wielkich Białych Chmur? Jeśli chcecie ją zobaczyć, poczuć, zapraszam do wędrówki.
A więc, Panie i Panowie, siadamy wygodnie w fotelach i na trzy cztery zaczynamy cofanie się w czasie...

Dziś jest 16 września 2008 roku...

Zaczyna się nieźle – na kairskim lotnisku nad wyraz uprzejmy urzędnik imigracyjny bez zwyczajowej opryskliwości wbija mi pozwolenie na wyjazd, z uśmiechem (zaraz, zaraz, on się uśmiecha?? Świat zwariował) inkasując opłatę za przekroczenie wizy. Bez kazań, bez komentarzy, dlaczego zostałam dłużej, bez pytań o ewentualnego męża. Jego uśmiech rozjaśnił pochmurny dzień, zamiast słońca ukrytego gdzieś ponad grubą pokrywą smogu. Wręczył mi paszport, życząc miłego lotu. Jeszcze tylko krążenie od bramki do bramki razem z grupą równie zdezorientowanych współpasażerów, bo akurat tego dnia wysiadł na lotnisku elektroniczny system informacji i wszystkie monitory nagle zgasły z cichym „puff” i – pozbywszy się bagaży – usiadłam w kafeterii nad szklanką parującej herbaty z cytryną. Za oknem żółty smog, szaro i wilgotno. W hali przejmująco zimno od nadmiernie rozkręconej klimatyzacji. Ale kto by się spodziewał, że tego dnia, dokładnie w połowie września, temperatura tak gwałtownie spadnie i lunie deszcz? Jeszcze nie skończyło się lato, powinno świecić oślepiające słońce i rozpalać blaszaną halę lotniska jak piekarnik. A tu zimno.
Spojrzałam na szary dzień za oknem i nagle poczułam, że z radości aż mnie zatyka. A więc leciałam. Już za chwilę. Już tylko kilka minut i spełnię jedno z największych marzeń mojego życia – wsiądę na pokład samolotu do Londynu. Stamtąd z przesiadką w Bangkoku (już sama nazwa wywołuje dreszcze swą egzotyką i obietnicą przygody) do Sydney. A stamtad... prosto na moją wymarzoną, wyśnioną... Nową Zelandię. Mam 33 lata i realizuję marzenie z dziecięcych lat, pielęgnowane przez tak długo czas... Nieźle, prawda?

Lot do Londynu przebiega... po egipsku. EgyptAir i Ramadan – niewielkie niesmaczne poczęstunki, poirytowani postem współpasażerowie i Egipcjanki, w samolotowej toalecie zrzucające tradycyjne stroje, zmieniając je na europejskie. Jak jaszczurki – pomyślałam – zrzucają starą zużytą skórę, wystawiąc na widok publiczny nowe, lśniące łuski. Na Heathrow okazało się, że część z nich ma również brytyjskie paszporty, a na wszystkie bez wyjątku czekają mężczyźni, z którymi wylewnie się witając, całują w hali przylotów. No tak, obyczaje zmieniają się wraz z krajem...

Jestem zmęczona i śpiąca, nie mam ochoty wychodzić do miasta, pomimo kilkugodzinnego oczekiwania na połączenie. Zniechęca również pogoda – szaro i mży a na elektronicznej tablicy wyświetlona zupełnie nie zachęcająca temperatura 12 stopni. Dla kogoś, kto od kilku miesięcy wystawiony był na palące zwrotnikowe słońce południowego Egiptu, jest to zdecydowanie za mało. Marznę, więc ubieram wszystkie najcieplejsze rzeczy. Wyglądam jak bezdomna a mój wygląd chyba prowokuje policjantów. Przechodzą mimo kilkukrotnie, ale nie zaczepiają. Może dlatego, że w międzyczasie kupuję przewodnik po Nowej, upiornie drogą kanapkę i kawę w pobliskiej kafeterii.
Czytam, czytam i czytam. Ołówkiem zakreślam na mapce miejsca, które koniecznie musimy zobaczyć. Marzne. Kolejna kawa. I w końcu otwierają stanowiska Qantas, mogę pozbyć się bagażu i wejść do cieplejszej poczekalni. Jeszcze tylko przepychanka z panienką z okienka, która stanowczo domaga się ode mnie nowozelandzkiej wizy. Tłumaczenie nie pomaga, nie chce przyjąć mnie na pokład samolotu, bowiem w jej wykazie państw, które wiz potrzebują a które nie, nie ma w ogóle Polski. Taki kraj w jej małym światku nie istnieje. Pytam, czy w ogóle słyszala o Polsce. No coś tam słyszała. Ale na jej liscie go nie ma. Może telefon do przełożonego? – z ulgą przyjmuje moje rozwiązanie. Dzwonimy więc, chwila napięcia (no przecież JA WIEM, że wizy nie potrzebuję) i w końcu jest zgoda. Uff. Bo już skostniałam z zimna.

W samolocie zajmuję swoje miejsce przy oknie i z kieszeni przed fotelem wyciągam pakiecik podróżny. To mój pierwszy lot z Qatnas a już są moimi ulubionymi liniami lotniczymi – oferują pasażerom ciepłe skarpetki, zatyczki do uszu i klapki na oczy. Nie mówiąc o wygodnych szerokich fotelach rozkładanych niemal do poziomu, dużej przestrzeni na nogi i apetycznie wyglądającym menu. Przyjemnie nastraja mnie jeszcze własny monitor i spory wybór nowych filmów, których – odcięta od cywilizacji podczas pobytu w Egipcie – nie miałam okazji obejrzeć. Ale z wszystkich tych atrakcji podczas lotu do Tajlandii nie skorzystałam – zasnęłam jeszcze w trakcie startu i obudziło mnie dopiero łagodne szarpanie za ramię jedenaście godzin później – Proszę pani, proszę się obudzić, za chwilę lądujemy w Bangkoku.

Oszołomiona snem wychodzę rękawem do terminalu. Włączam telefon, żeby zameldować wszystkim, że doleciałam szczęśliwie. Sms: „Vodafone wita w Tajlandii i życzy udanego pobytu.”
Dopiero ta wiadomość mnie otrzeźwiła. Raaaaany jestem w Bangkoku! I choć miasta za kurtyną deszczu nie widać, to napatrzę się na tę Tajlandię choć na lotnisku, łażąc przez dwie godziny przerwy technicznej przed dalszym lotem.

Na tutejszym lotnisku bardzo poważnie podchodzą do kontroli. Nawet na Heathrow, gdzie normą jest zdejmowane butów i dokładne sprawdzanie, celnicy przeoczyli olbrzymią tubę kremu do rąk w moim bagażu podręcznym, o którym na śmierć zapomniałam. Natomiast tutaj od razu kazali ją wyrzucić. Obmacali podszewkę plecaka. Poprosili o wyjęcie aparatu i drobiazgowo sprawdzili futerał oraz wszystkie utensylia. Chciałam z nimi pożartować w trakcie tej długiej kontroli, ale pamiętałam ostrzeżenie koleżanki, że nie mają poczucia humoru i są diabelnie podejrzliwi, a sam na sam z celniczką zaopatrzoną w gumową rękawiczkę wcale mi się nie uśmiechało. Jeszcze tylko odprawa paszportowa, w czasie której miła pani włożyła wysiek w poprawne wymówienie mojego imienia (poproście cudzoziemca o przeczytanie imienia „Małgorzata”, sami zobaczycie jak to brzmi) i już znowu siedzę w samolocie. Kolejne dziewięc godzin w fotelu. Ufff.

17 września

A gdzie się właściwie podział 17 września???

18 września

Lądowanie w Sydney pamiętam jak przez mgłę. Senna i zmęczona nie wiem, która jest godzina, jaki mamy dzień tygodnia ani gdzie właściwie jestem. Stawiam się na nogi Red Bullem i idę pisać maila. Tak jak Qantas stają się natychmiast moimi ulubionymi liniami lotniczymi, tak lotnisko w Sydney już jest moim faworytem – mają darmowy szybki internet, nie takie przedpotopowe maszyny jak na Heathrow. Piszę więc do mamy jak to jest znaleźć się po drugiej stronie globu, do brata, że na lotnisku w Tajlandii nie mieli żadnych egzotycznych przypraw i do przyjaciółki szczegółową relację z całej podróży.
Samolot na Nową jest niewielki i w połowie pusty. Zasypiam natychmiast i i budzi mnie dopiero wstrząs przy lądowaniu. Trzeźwieję od razu. JESTEM NA MOJEJ WYŚNIONEJ, WYMARZONEJ NOWEJ ZELANDII!!

Kia Ora, witamy w raju
Pogoda równie paskudna jak na każdym kontynecie, który właśnie przebyłam. Mży i wieje, przenikliwie zimno.



Słaniam się w kolejce do odprawy a na pytanie pani od imigracji, co mam zamiar zwiedzać, głupieję. Mam za sobą 42 godziny w podróży i w najbliższej przyszłości mam zamiar zwiedzić tylko dwa miejsca – prysznic i łóżko i o tym informuję dociekliwą panienkę. Na szczęście mnie przepuszcza, bo zostać cofniętym z lotniska po przebyciu połowy świata to byłby największy możliwy pech. Jeszcze tylko prześwietlają bagaż na do widzenia, dopytują czy aby na pewno nie mam żadnych artykułów spożywczych (absolutnie nie wolno wwozić jedzenia, napojów, nasion, roślin etc.) i nareszcze jestem wolna. Wychodzę, rozglądając się za M. Jest! Nareszcie.

Taksówkarz wiozący nas z lotniska okazuje się być... egipskim koptem. Zresztą wszyscy taksówkarze spotkani na wyspach, okazali się być imigrantami - Koreańczycy, Rosjanie, mieszkańcy Afryki. Wszyscy pytani o życie na Nowej, bardzo je sobie chwalą – spokojna egzstencja, bez pośpiechu charakterystycznego dla Europy czy Ameryki, dobre zarobki i przyjazny klimat. Zaczynam w duchu kombinować, jak by się na Nową na jakiś czas przenieść...
Nasz hotel, opatrzony sympatyczną nazwą „SO”, reklamowany w internecie jako pro-ekologiczny i przeznaczony dla nowoczesnych młodych ludzi (nie wiem, czy jestesmy wystarczająco młodzi i nowocześni? może obejrzą nas w recepcji i stwierdzą, że nie spełniamy standardów? czy trzydziesto-paroletni człowiek bez skóry, fury i najnowocześniejszej komóry się kwalifikuje? halo?), okazał się być wysokim nowym budynkiem, wciśniętym pomiędzy starą zabudowę centrum miasta. Nie wiem wprawdzie, co takiego pro-ekologicznego było w owym miejscu, no chyba że architekci uznali za takowy... kompletny brak okien w całym budynku:-) W pokojach chyba zastąpić je miały ogromne lustra na całą ścianę przy łóżku oraz pomysłowe oświetlenie – różne na różny nastroj i sytuację – romantyczne (różowe), erotyczne (czerwone), uspokajające (zielone).

Pokoje są małe, z wysokim łóżkiem, pod które wejdzie największa nawet walizka i łazienką z przeszkloną, półkolistą ścianą. Gdyby nie to, że mamy tu spędzić tylko jedną noc, można byłoby nabawić się klaustrofobii, no ale z drugiej strony – standard wysoki (jeśli komuś nie zależy na widoku z okna) a cena naprawdę przystępna. Położony jest w ścisłym centrum miasta, przy Cashel Street, stanowiącej miejski pasaż handlowy. Na jednym końcu ulicy jest Most Pamięci, upamiętniający udział armii Nowej Zelandii w konfliktach międzynarodowych, na drugim kiedyś znajdował się amfiteatr znany jako Hack Circle – miejsce spotkań nie-zawsze-grzecznej-młodzieży, który w trakcie naszego pobytu był w trakcie renowacji. Władze miasta nie mogły się w inny sposób uporać z problemem drobnej przestępczości w tym rejonie, więc postanowiły Hack Circle przebudować na pasaż handlowy. Zresztą zostało to oprotestowane kilkukrotnie przez studentów, jednak bez skutku.

W pokoju spędzamy tylko tyle czasu, ile potrzeba na prysznic i wychodzimy. Liczące ok. 380.000 mieszkańców Christchurch jest trzecim największym miastem Nowej Zelandii i zarazem największym na Wyspie Południowej. Centrum stanowi Cathedral Square, z XIX w. anglikańską Katedrą Christ Church (niestety, nie wejdziemy do środka, była czynna tylko do 17:00) oraz „speakers’ corner”, lokalnym odpowiednikiem Hyde Park, rozsławionym przez Iana Brackenbury Channell - Czarodzieja z Nowej Zelandii (inicjatora „The fun revolution”, kogo interesuje ta barwna postać, polecam jego stronę http://wizard.gen.nz/). Kto ma ochotę na dobrą kawę, przy placu znajduje się Sturbucks:-).
Rejon otaczający plac oraz cztery pobliskie i najważniejsze zarazem ulice miasta (Fitzgerald Avenue, Bealey Av., Moorhouse Av. and Deans Av.) uznawane są za centrum biznesowe. Jednak cetrum miasta to nie tylko biznes, ale również eleganckie dzielnice mieszkalne, z których najpiękniejsze to Inner City East / West, Avon Loop, Moa & Victoria.









Christchurch, nazywane Miastem Ogrodów, ma liczne piękne parki, w tym, założony w drugiej połowie XIX w. 30 – hektarowy ogród botaniczny, który razem z pobliskim Hagley Park stanowi ogromne centrum rekreacji z polami golfowymi, boiskami do krykieta czy rugby. Oczywiście nie może tu zabraknąc, jak w całym kraju, ogrodów zoologicznych i parków, gdzie można oglądać zwierzęta w ich naturalnym środowisku. Bardzo popularne są wyprawy na spotkanie wielorybów oraz pływanie w morzu z delfinami. Oczywiście, może się zdarzyć, że w trakcie takiej wyprawy nie spotka się zwierząt. W tej sytuacji firmy oferują klientom następne rejsy gratis – aż do skutku. Niestety, ze względu na porę roku wszystkie te atrakcje muszą nas ominąć – minie jeszcze kilka tygodni zanim zrobi się na tyle ciepło, aby parki zazieleniły się na dobre a woda w morzu miała temperaturę na tyle wysoką, żeby można było do niej wejść.

Spacerujemy po centrum trasą, opisaną w przewodniku. Niestety, jest za późno, żeby wejść czy to do Galerii Sztuki, Muzuem Canterbury czy Sił Powietrznych. Cały czas odnoszę wrażenie, że gdzieś to wszystko już widziałam... no tak, przecież to miasto do złudzenia przypomina Anglię. Charakterystyczne czerwone budki telefoniczne, tramwaje, architektura i nawet puby - wszystko jakby żywcem przeniesione z Londynu:-) To podobieństwo jest rezultatem działalności angielskich osadników, którzy przybyli tu w połowie XIX w., upodabniając swoją nową ojczyznę do tej, którą zostawili za morzami. Z tamtego okresu pochodzi też najstarszy drewniany budynek NZ - Dean's Cottage.
Jest zimno i wietrznie a do tego siąpi uparta mżawka. Oczywiście to, co zniechęca do spacerów, zachęca do zajrzenia do jednego z licznych barów i pubów. Każdy budynek w centrum ma na parterze mniejszy bądź większy lokal – liczne azjatyckie fastfoody, przede wszystkim sushi-bary, puby z bilardem i ogromnym tv, modne kluby oraz przytulne restauracyjki – każdy w tej bogatej ofercie znajdzie coś dla siebie. My wybieramy nasz pub ze względu na tłum ludzi w środku – tu MUSZĄ mieć dobre piwo:-) No i jest. Oraz całkiem smaczna pizza. Ponieważ dla mnie każda podróż oznacza również poznawanie smaków danego kraju, przed wyjazdem poczytałam trochę na temat lokalnego jedzenia. W przewodnikach piszą, że zbliżone jest do europejskiego i brak tutaj specyficznych dla tego regionu przysmaków (oprócz maoryskiego hangi, ale o tym później). Mam więc pytanie do osób, które mieszkają na Nowej– czy to prawda?

Dopiero po wypiciu piwa czujemy, jak jesteśmy oboje zmęczeni. Wleczemy się noga za nogą do hotelu. Zasypiam od razu, ale budzę się o pierwszej w nocy i nie śpię już do rana. Tak zresztą będzie jeszcze przez kilka najbliższych dni, zanim się przyzwyczaję do różnicy czasu.