poniedziałek, 28 czerwca 2010

30 września

Powrót

Żal serce ściska, że tak krótko, że wszystkiego nie zobaczyliśmy, że jeszcze tyle miejsc zostało przez nas nieodkrytych, nieobejrzanych, niesfotografowanych… Ech, nie ma rady, trzeba będzie wrócić na moją wyśnioną, wymarzoną Nową Zelandię.
A tymczasem, wczesnym przedpołudniem, hotelowy bus zawozi nas na lotnisko. Odlatujemy do Sydney, a stamtąd przez Bangkok do Londynu i na koniec do Warszawy. Żegnaj, Nowa Zelandio...

Pada pada deszcz, w liściach gra i śpiewa :-)

W liściach drzew ombu również, trzeba ewakuować się z parku i w jakimś zacisznym miejscu przeczekać chwilowe (oby!) załamanie pogody. Kierujemy się więc w stronę przeciwną do centrum, do Parnell, jednej z najstarszych dzielnic miasta - właściwie (stwierdzamy po zakończeniu zwiedzenia) nie czuje się, że to jeszcze miasto, tak tu cicho i spokojnie. Ta część Auckland została wybudowana w pierwszych latach istnienia osady, w pierwszej połowie XIX wieku i następnie odrestaurowana w latach 70-tych ubiegłego stulecia. Nowe budynki idealnie komponują się ze starszymi, tak że zachowano wyjątkowy klimat dzielnicy. Dominuje niska zabudowa drewnianych domów w kolonialnym stylu, przycupniętych w cieniu drzew. 
Dzielnica znana jest z Parnell Bath – kompleksu otwartych, słonowodnych basenów oraz pięknego różanego ogrodu Dove Myer Robinson Park, znanego bardziej jako Parnell Rose Gardens, malowniczego miejsca, popularnego wśród młodych par, chcących powiedzieć sobie sakramentalne „tak” w pięknej scenerii. Ogród najlepiej odwiedzać pomiędzy październikiem a kwietniem, kiedy kwitną tysiące kwiatów, natomiast w listopadzie odbywa się tutaj doroczny Festiwal Róż, z licznymi wystawami sztuki i koncertami. Niestety we wrześniu róże jeszcze nie kwitną, więc do ogrodu nie zaglądamy, interesują nas za to liczne maciupkie restauracyjki i kafejki, jako że pora lunchu minęła a my jesteśmy trochę zmachani łażeniem i ciut zmarznięci. Na szczęście deszcz słabnie i kiedy kończymy posiłek, już tylko siąpi.
Dzielnicę zwiedzamy według bardzo przydatnej mapki, którą znaleźliśmy przed wyjazdem w internecie. Na początek kilka pięknych budowli w kolonialnym stylu – Ewelme Cottage przy Ayr Street (1863 r.) z dużą, wychodzącą na północ werandą i francuskimi oknami, następnie zbudowany w połowie XIX w. Kinder House - pierwszy w Auckland budynek z kamienia, w którym obecnie ma swoją siedzibę niewielka galeria. Kolejne to: wzniesiony w 1843 roku jeden z najstarszych domów w Auckland (Claybrook Road) i zaraz obok na Parnell trzy stojące obok siebie piękne kolonialne budowle z obszernymi werandami. Natomiast niemal naprzeciwko zlokalizowana jest katedra St Mary’s In Holy Trinity – jeden z najpiękniejszych drewnianych kościołów NZ, zaprojektowana w gotyckim stylu przez jednego z najsłynniejszych nowozelandzkich architektów - Benjamina Mountfort. Z kolei na St Steven’s Avenue wśród zieleni stoi grupa drewnianych domów z lat 1861 – 63, zamówionych przez biskupa Selwyna – biblioteka, przylegające do niej baptysterium oraz dzwonnica, następnie dom biskupa z kaplicą. Budynki zostały usytuowane dookoła centralnego placu, otwartego z jednej strony. Kilka metrów dalej stoi parterowy, kamienny Dziekanat z 1857 roku oraz  The Neligan House, zamówiony przez Sewlyna w 1843 roku, choć zbudowany już w pierwszych latach XX w. Z kolei na skrzyżowaniu St. Steven’s z Parnell wznosi się imponująca budowla, znana jako Kemps Department Store, którą łatwo rozpoznać po sklepionych oknach, wznoszących się ponad werandą, umieszczoną na poziomie pierwszego piętra. Na parterze znajduje się pięć sklepów, w których pierwotnie swoje siedziby mieli kupcy, modystka, bławatnik i sukiennik. Swego czasu miejsce to było jednym z najlepszych sklepów w Auckland, znacznie ożywiającym zazwyczaj senne Parnell.
Klasycystyczny budynek, który jako następny mijamy po prawej stronie to Parnell Library (1924 r.) a kolejny to już elegancka siedziba Sir Fredericka Whitakera, Prokuratora Generalnego i Premiera NZ, wzniesiona w 1843 r. W 1850 roku przez krótki okres spełniała funkcję Government House, natomiast w późniejszym okresie mieszkał tutaj biskup Selwyn. Na końcu trasy znajduje się jeszcze jeden wart wzmianki budynek, mianowicie kamienny Whitby Lodge z 1874 roku.
Oczywiście Parnell to nie jedyna zabytkowa dzielnica miasta. Warto odwiedzić również Ponsonby, znaną z restauracji, kafejek, galerii sztuki i nocnych klubów, która kiedyś miała opinię bardzo rozrywkowej (i to oferującej rozrywkę najróżniejszego gatunku, jako że kojarzono ją z tutejszym ruchem homoseksualnym). W ciągu dwóch ostatnich dekad zmieniła charakter na typowe miejsce zamieszkania klasy średniej. Na szczęście zachowała się piękna architektura, wyróżniająca Ponsonby spośród innych części miasta. Może się ona poszczycić pięknym, drewnianym kościołem Św. Jana, zbudowanym w stylu neogotyckim w 1880 roku, unitariańskim kościołem z 1901 roku, dawną siedzibą banku ASB, wzniesioną w 1884 r., budynkiem straży pożarnej z 1889 r. i wieloma innymi, datowanymi na początek ubiegłego stulecia.

A my tymczasem dochodzimy do końca wyznaczonej trasy. Nie będziemy się zapuszczać w głąb dzielnicy, bo czas nas goni. Opuszczamy Parnell i przez Fraser Park wychodzimy na Parnell Rise, przecinamy Altene Reserve i Altene Road idziemy na północ a następnie bocznymi uliczkami kluczymy tak długo, aż w końcu wychodzimy na Quay Street, ruchliwą nadbrzeżną arterię, będącą jedną z najbardziej malowniczych części miasta. Przed nami morze żagli – podobno miasto ma w przeliczeniu na statystycznego mieszkańca najwięcej łodzi i żaglówek na świecie (co piąty mieszkaniec posiada własną jednostkę pływającą). Są tutaj i nowoczesne, luksusowe jachty o kilkumilionowej wartości i wielkie żaglowce, łodzie rybackie, nie może też zabraknąć olbrzymich pasażerskich liniowców. Żeglarstwo jest tutaj niezwykle modne a poza tym po prostu łatwo jest przemieszczać się wodą pomiędzy różnymi częściami miasta. Do tego Auckland jednocześnie korzysta z dwóch dużych portów, położonych na dwóch różnych morzach – Portu Watermana w Zatoce Hauraki na Oceanie Spokojnym oraz Portu Manukau na znajdującym się po drugiej stronie miasta Morzu Tasmana, co znacznie ułatwia komunikację wodną.
Kierujemy się w stronę Westheaven Marina, największej z sześciu tutejszych przystani, znajdującej się przy Harbour Bridge, gdzie cumuje ponad 2.000 jachtów. Widok – pomimo, że żagle zwinięte i mało kto w ten pochmurny i deszczowy dzień wypuszcza się na wody zatoki – i tak jest imponujący.
Niestety, pogoda jest tak marna, że nie wyciągamy nawet aparatów, ale tutaj znajdują się piękne zdjęcia z aucklandzkiej mariny. Na pierwszym planie widać słynny jacht  NZL40, który brał udział w zawodach Pucharu Ameryki w 2000 r, kiedy to Nowa Zelandia – jako obrońca tytułu – była ich gospodarzem. Teraz ów piękny jacht służy turystom, którzy mogą odbyć dwugodzinny rejs po zatoce (do dyspozycji turystów są właściwie dwa słynne jachty – NZL40 oraz NZL41; planując rejs trzeba pomyśleć o wcześniejszej rezerwacji, bo może nie być miejsc). Kolejny ze słynnych jachtów, biorących udział w tych prestiżowych zawodach (w 1988 roku), to KZ1, podwieszony przy wejściu do National Maritime Museum. Znajduje się tutaj zresztą osobna ekspozycja, poświęcona historii Pucharu Ameryki i udziału nowozelandzkich załóg.
W Maritime Museum zgromadzono bogatą kolekcję pamiątek, związanych z morską częścią historii kraju, od przybycia pierwszych Polinezyjczyków aż po czasy współczesne. Znajdują się tutaj: wyposażenie oraz modele najróżniejszych jednostek pływających – małych i dużych, zabytkowych oraz współczesnych, książki, fotografie i rysunki, oryginalne materiały archiwalne i periodyki o tematyce morskiej, z wyjątkiem tych dotyczących historii nowozelandzkiej marynarki. Można także obejrzeć filmy o najróżniejszej tematyce oraz udać się w rejs jednym z trzech żaglowców – Ted Ashby, Breeze lub SS Puke. Główne galerie poświęcono Polinezyjczykom i Maorysom, europejskim odkrywcom, migracji białych i osadnictwu, początkom handlu morskiego, wyprawom wielorybniczym i poławiaczom fok, systemom nawigacyjnym, ratownictwu wodnemu, sportom wodnym, współczesnemu handlowi morskiemu, sztuce marynistycznej oraz historii portu i nabrzeża w Auckland. Dla każdego coś miłego, na pewno raj dla dzieciaków, bo wszędzie można wejść, dotknąć, obejrzeć i pomacać niemal każdy eksponat (kto jeszcze pamięta szkolne wyprawy do muzeów? plastikowe nakładki na buty, wszechobecny kurz, barierki i pokrzykiwania muzealnych strażników, żeby nie dotykać broń Boże eksponatów? brrrrr!). Zainteresowanych zwiedzaniem muzeum odsyłam na oficjalną stronę, gdzie znajdują się opisy aktualnych wystaw oraz rozkład rejsów statkami.
Oczywiście obecność morza nie oznacza jedynie żeglowania. Jest to również raj dla miłośników innych sportów wodnych, jako że w bezpośrednim sąsiedztwie miasta znajduje się ponad 100 pięknych plaż, jak chociażby Piha, znana na całym świecie dzięki „Fortepianowi” Jane Campion.
Warto również wybrać się na jedną z pobliskich wysepek w zatoce Hauraki. Największą popularnością cieszą się wulkaniczna Rangitoto oraz piaszczysta Waikehe, położona ok. 17 km od miasta (rejs zajmuje mniej więcej pół godziny). Jest ona drugą co do wielkości i najchętniej odwiedzaną wyspą, na którą regularnie kursują promy oraz niewielkie samoloty. Jest to kraina farm, lasów i piaszczystych plaż oraz gajów oliwnych. Do dnia dzisiejszego oglądać tutaj można pozostałości po siedliskach rdzennej ludności – czterdzieści pa, tarasy i liczne cooking pits. Oczywiście to nie jedyne atrakcje, jakie oferuje to miejsce – można tu uprawiać przybrzeżne kajakarstwo, są liczne szlaki piesze i rowerowe (te ostatnie przeznaczone głównie dla zaawansowanych rowerzystów, jako że część z nich prowadzi przez górzysty teren), nie może oczywiście zabraknąć zwiedzania winiarni i testowania lokalnych trunków (yami:-)). Warto zajrzeć na którąś z kilku plaż, chociażby na Oneroa i Małą Oneroa (na północy), w których bezpiecznie można pływać, Palm Beach z restauracją i terenami rekreacyjnymi, na południu do Zatoki Whakanewha z polem namiotowym. Warta uwagi jest również Surfdale, gdzie wiecznie wiejąca bryza stwarza wyśmienite warunki do uprawiania windsurfingu. Są również plaże na wschodzie i zachodzie – do wyboru, do koloru.
Około 90 km od wybrzeża znajduje się jeszcze jedno piękne miejsce - Great Barrier Island (2,5 godziny statkiem, promem zabierającym samochody 4,5 godziny rejsu), oddzielająca zatokę od otwartego morza. Wyspa oferuje wspaniałe widoki, czyste plaże, jest tu możliwość żeglowania, wypożyczenia kajaków, nurkowania w krystalicznie czystych wodach, surfowania, łowienia ryb. Na wyspie znajdują się liczne szlaki piesze oraz rowerowe – dobrze oznaczone, z wyraźnie podanymi informacjami, dla kogo są one przeznaczone (nie każdy szlak nadaje się dla początkującego, niewytrenowanego turysty – czy to pieszego, czy rowerowego) i jaki jest przewidywany czas przebycia całej trasy. Na tablicach informacyjnych zaznaczono również najciekawsze miejsca do zobaczenia po drodze. Każdy miłośnik aktywnego spędzania czasu na świeżym powietrzu oraz wspaniałych krajobrazów znajdzie tu coś dla siebie, jednak przed udaniem się na wyspę, warto zapoznać się z ważnymi informacjami, które znajdziecie tutaj.
Z kolei na Kawau Island znajduje się majestatyczna rezydencja pierwszego gubernatora NZ, Sir Georga Grey. Grey sprowadził tutaj wiele egzotycznych roślin i zwierząt, z których do dnia dzisiejszego wyspę zamieszkują wallaby (często mylone z kangurami) oraz… pawie. Poza rezydencją warto wybrać się do pozostałości po maoryskiej wiosce oraz starej kopalni miedzi.

Oczywiście obecność morza i oceanu to również możliwość obejrzenia morskiej fauny. Wody przybrzeżne Auckland słyną na cały świat z bogatego życia podwodnego – żyją tutaj 22 gatunki delfinów i wielorybów. Nic dziwnego, że obserwowanie tych zwierząt to jedna z najpopularniejszych wśród turystów rozrywek. Na nabrzeżu nie brakuje biur, sprzedających bilety na morskie wyprawy, których celem jest obserwacja tych fascynujących stworzeń. Wchodzimy do jednego z takich biur, ale z rejsu jednak rezygnujemy, bowiem o tej porze roku niewielkie są szanse na zobaczenie wielorybów, na których nam najbardziej zależy. Wprawdzie firma, w razie niepowodzenia wyprawy, oferuje darmowy rejs następnego dnia, ale my przecież już jutro opuszczamy Nową. Z żalem więc rezygnujemy. Szkoda.

czwartek, 17 czerwca 2010

Po długiej przerwie zwiedzania Auckland ciąg dalszy

Pyszna zabawa pyszną zabawą, a nas czeka przecież dużo zwiedzania. M. pogania, ruszamy więc z kopyta. Na początek udajemy się Albert Str na południe, na plac Aotea, gdzie – jak piszą w naszym przewodniku – koncentruje się kulturalne i polityczne życie miasta – a to w dziewiętnastowiecznym ratuszu, z fasadą z wapienia, wydobywanego w Oamaru, a to w nowoczesnym centrum konferencyjno-koncertowym, czy The Civic Theatre z 1929 roku. Podoba mi się pomieszanie kolonialnej i współczesnej architektury i duch miasta – bosi Maorysi pomiędzy urzędnikami w garniturach.

Ratusz widziany z Auckland Tower

Kierujemy się na Queens Street – główną arterię Auckland, zmierzającą w kierunku przystani. W bocznych, kameralnych zaułkach, wśród doniczek z zielenią, stoją stoliki i parasole licznych kafejek, zachęcając do spędzenia poranka nad gazetą i filiżanką kawy. Dużo jest galerii sztuki, sklepów z pamiątkami i oczywiście sklepów z odzieżą. Hmm chętnie weszłabym do kilku, ale Mój Osobisty Poganiacz mruczy „Ani się waż”:-) i skręca w prawo. Droga pnie się w górę, oj zadyszka, brak kondycji:-) Przed nami schody prowadzące pomiędzy olbrzymie drzewa. Wchodzimy do Albert Park, który zbudowano na miejscu dawnej maoryskiej wioski Rangipuke. 
 
Potężne korzenie drzewa Ombu


 
Pomnik ufundowany przez nowozelandzkich artylerzystów, wziesiony ku czci ich kolegów, 
poległych w Wojnie Południowoafrykańskiej 1900 - 1901
 
Sir George Grey, jeden z guberantorów
Pomnik Królowej Wiktorii
 



O tej porze dnia park jest niemal pusty, spacerujemy po ocienionych potężnymi drzewami alejkach i w cicho padającym deszczu. Kierując się na południe, trafiamy wprost na słynną galerię sztuki Toi o Tamaki. Wzniesiona w 1888 roku Art Gallery jest największą tego typu instytucją w kraju, zawierającą ponad 14.000 prac, z których najstarsze datowane są na drugą połowę XIV wieku. Ich autorami są wybitni artyści maoryscy, europejscy oraz malarze i rzeźbiarze pochodzący z wysp Pacyfiku.
 

Na terenie parku znajduje się również The Auckland University, otwarty w 1883 roku (w owych czasach był oddziałem Uniwersytetu Nowozelandzkiego i kształcił zaledwie 95 studentów, podczas gdy dzisiaj wiedzę tutaj zdobywa ponad 40.000 uczniów). Dookoła Albert Park wznoszą się najróżniejsze budynki uniwersyteckie, zarówno te zabytkowe, jak i współczesne. Przechodzimy pomiędzy nimi i na chwilę gubimy drogę. Zaraz zaraz, w którą teraz stronę? Chwilę krążymy, żeby po chwili znaleźć wejście do kolejnej oazy zieleni – Auckland Domain, najstarszego aucklandzkiego parku, założonego – a jakże – w kraterze ogromnego wulkanu. W najwyższym punkcie Domain położone jest Auckland War Memorial Museum (rok założenia 1852), cieszące się ogromną popularnością zarówno wśród nowozelandczyków, jak i turystów. Zbudowane z wydobywanego w Portland kamienia, dzięki imponującej frontowej kolumnadzie do złudzenia przypomina grecki Partenon. Na trawniku przed wejściem zlokalizowano Dziedziniec Honorowy, na którym znajduje się poświęcona ziemia oraz symboliczny grobowiec wszystkich żołnierzy, poległych w I wojnie światowej. Co ciekawe, projektując grobowiec architekci wykorzystali odbitki z kronik filmowych, przedstawiające londyński Whitehall, bo zamówienie oryginalnego projektu okazało się za drogie.
Muzeum zostało poświęcone przede wszystkim nowozelandzkim żołnierzom, biorącym udział w konfliktach  zbrojnych XIX i XX wieku, zarówno lokalnych jak i międzynarodowych. Ale nie jest to jedyna tematyka tutejszych wystaw - nie mogło również zabraknąć ogromnej galerii poświęconej rdzennej ludności, sztuce oraz ciekawych wystaw dotyczących historii naturalnej kraju.

Zwiedzanie muzeum zaczynamy od znajdujących się na parterze wystaw rzemiosła artystycznego - wystroju wnętrz, mebli, tkanin, ceramiki. Dwie galerie, zawierające bogate kolekcje zarówno artystów europejskich, jak i nowozelandzkich, znajdują się po obu stronach wejścia. Na środku ulokowano największą galerię, związaną z kulturą i sztuką maoryską. Wystawiono tutaj zarówno drobne rzeczy - przedmioty codziennego użytku, biżuterię i ubiory, przedmioty rytualne, bogatą kolekcję bronii, ale również ogromne eksponaty, jak choćby potężne, 25-metrowe czółno wojenne, które służyło do przepraw przez zatokę Manukau, czy dom spotkań, zbudowany jako prezent ślubny dla córki jednego z wodzów. Nosi on imię jednego z przodków - Hotonui, którego rzeźba znajduje się wewnątrz, w otoczeniu misternie wykonanych posążków bogów. Dom jest wspaniale zdobiony a każda belka czy użyta do dekoracji tkanina przedstawia fragment życia plemiennego, tworząc swoistą kronikę ludzi, którzy go stworzyli. Obok postawiono spichlerz, w którym znajduje się  między innymi ciekawa kolekcja rzeźbionych wioseł.
Wystawa prezentuje nie tylko wytwory maoryskiej sztuki ale również ich bogatą i ciekawą kulturę. W programie zwiedzania warto uwzględnić występ Maorysów, na który składają się tradycyjne pieśni i tańce (pokaz identyczny jak te w Rotorua chociażby, ale kto nie miał wcześniej okazji zobaczyć słynnego haka, powinien go obejrzeć).
Na parterze znajdują się również zbiory sztuki ludów zamieszkujących wyspy Pacyfiku, oraz ekspozycja mająca na celu przybliżenie ich kultury i sposobu życia. Kolejna, nie mniej interesująca, to kolekcja 480 antycznych, rzadkich i ciekawych instrumentów muzycznych.

Na pierwszym piętrze zlokalizowano galerie poświęcone konfliktom zbrojnym, począwszy od wojen domowych, poprzez konflikty I i II wojny światowej, wojny toczone w Azji aż po misje pokojowe, w których biorą udział wojska nowozelandzkie. Znajduje się tu również wystawa Holocaustu, stworzona dzięki pomocy lokalnej społeczności żydowskiej, kolekcja medali i broni, dwa samoloty - Spitfire oraz japoński Mitsubishi A6M3 Zero-sen 22, przeznaczony głównie do misji kamikadze. W Sanktuarium i Holu Pamięci na ścianach umieszczono nazwiska wszystkich żołnierzy z regionu Auckland, poległych w kolejnych konfliktach. Na tym samym piętrze umieszczono bogato wyposażoną bibliotekę oraz ciekawą ekspozycję przedstawiającą jedną z aucklandzkich uliczek z roku 1866, dającą wyobrażenie o wyglądzie miasta w tamtych czasach.
Zlokalizowane na drugim piętrze galerie mają na celu przybliżenie historii ewolucji NZ oraz opisanie niezmiernie zróżnicowanego środowiska naturalnego kraju  (między innymi fascynująca, interaktywna wystawa, poświęcona wulkanom). Tutaj również znajduje się, przeznaczone dla dzieci, Stevenson Discovery Centres, gdzie najmłodsi zwiedzający mogą bawić się i uczyć jednocześnie. 
Oczywiście poza stałymi ekspozycjami, muzeum prezentuje również czasowe - są to nie eksponowane na stałe zbiory z magazynów oraz wystawy z innych muzeów. Przed odwiedzeniem Auckland Museum warto wejść na stronę internetową i poczytać, które galerie są otwarte i co się aktualnie dzieje. Stronę znajdziecie tutaj.

środa, 2 czerwca 2010

Auckland again

Już za chwileczkę, już za momencik, kolejna część wędrówki po Auckland oraz innych ciekawych miejscach Nowej Zelandii, a tymczasem dwa krótkie filmiki, ukazujące miasto. No i jak tu się nie zakochać - zobaczcie sami:




piątek, 2 kwietnia 2010

Wesołego Jajca:-)

Wesołych, wesołych i jeszcze raz wesołych:-)


czwartek, 11 marca 2010

Oblubienica tysiąca kochanków

Aucklandzki oddział naszej wypożyczalni samochodów znajdujemy bez problemu dzięki mapie, którą otrzymaliśmy w Christchurch. Chwila oczekiwania, krótkie oględziny auta z pracownikiem, ostatnia kontrola, czy nic nie zostawiliśmy w środku i jesteśmy wolni. Wypożyczalnia zapewnia nam bezpłatną taksówkę w dowolnie wybrane miejsce, więc prosimy o zawiezienie do centrum Auckland. Stąd, z okolic lotniska, to ładny kawałek, więc miło ze strony firmy, że oszczędza nasze wychudzone wakacjami portfele:-)
Wysiadamy w city, na Victoria Str. West, w cieniu rzucanym przez strzelistą wieżę Sky Tower. Poranek jest chłodny i – na razie – słoneczny, choć znad Pacyfiku nadciągają gęste chmury. Na razie białe i puchate, jednak przeganiane przez wiatr na wschód, zastępowane są przez coraz ciemniejsze. Czyżby miało znowu lać?? No nie, no nie, no nie, tylko nie deszcz!!!

Na zwiedzanie jest ciągle za wcześnie. Zerwaliśmy się z łóżek zaraz po siódmej, nie chcąc się spóźnić do wypożyczalni bryczek, ale poszło nam nadzwyczaj sprawnie, mamy więc teraz sporo czasu na spokojne, leniwe śniadanie, zanim ruszymy na zwiedzanie. Czeka nas dzisiaj dużo chodzenia, bo na zobaczenie największych atrakcji Auckland został nam tylko jeden dzień – jutro przecież opuszczamy Nową.
Pomimo wczesnej godziny tutaj w centrum większość barów jest już otwarta. O tej porze mają sporo chętnych – rzesze pracowników biurowych wszelkiej maści w nieodzownych garniturach i kostiumach, kupujący masowo kawę na wynos, kanapki i sałatki w plastikowych pojemnikach. Uroki pracy w biurze. Siedząc za ogromną witryną niewielkiej kawiarni, nad parującymi filiżankami tea 4 2 i tostami, podglądamy mieszkańców. Jak dobrze, że my jeszcze nie musimy pędzić do pracy. Napawamy się ostatnimi chwilami wolności.

Za oknem przewijają się ludzie najróżniejszych kolorów skóry i ras. Tutaj w Auckland, jak w żadnym innym mieście Nowej, widać wielokulturowość tego kraju – mieszaninę wpływów maoryskich, polinezyjskich, azjatyckich i europejskich. Centrum miasta przypomina europejskie czy amerykańskie metropolie z drapaczami chmur (Auckland to jedyne miasto w tym kraju w którym znajdują się budynki ponad 150-metrowe), mieszkańcami uprawiającymi poranny jogging czy z kubkami kawy spieszącymi się do pracy. Jednak poza sformalizowanym city istnieją tu dzielnice takie, jak mieszące się na południowych krańcach miasta Mangere, Otahuhu czy Otara, gdzie czuje się powiew egzotyki – w powietrzu mieszają się zapachy przypraw kuchni z całego niemal świata, z otwartych okien dobiega nie mniej egzotyczna muzyka, oczy cieszą różnobarwne stroje a malutkie azjatyckie sklepiki i restauracyjki zapełniają liczni imigranci oraz – w mniejszym stopniu – rdzenna ludność kraju. W uliczkach widać Maorysów, spacerujących i robiących zakupy - co mnie bardzo zdumiało, bo rozumiem na wsi, ale w mieście?? - na bosaka, migają turbany Sikhów, kolorowe sari Hindusek, brązowa skóra mieszkańców wysp Pacyfiku. Wielu z nich przywędrowało do Auckland z Wysp Cooka (żyje ich tutaj ok. 40 tys., podczas gdy w kraju zostało ich niewiele ponad 18.000), Niue (niewielka wyspa koralowa, położona 2.200 km od wybrzeży NZ, zamieszkała obecnie przez ok. 2.000 osób – reszta wyemigrowała na NZ i do Australii), Tokelau (atol koralowy w połowie drogi między NZ a Hawajami), Samoa i Tonga. Łącznie mieszkańcy Pacyfiku stanowią aż 14 % mieszkańców miasta, Azjaci ok. 19%, Maorysi 8%, a reszta to potomkowie Europejczyków. Prawdziwy tygiel kultur, w którym każdy znajdzie coś dla siebie i każdy czuje się dobrze.

Historia osadnictwa na tych terenach sięga połowy XIV wieku, kiedy przybyły tu pierwsze polinezyjskie plemiona. Zasiedliły one wulkaniczne stożki, otaczające żyzną dolinę, w której obecnie znajduje się miasto, budując na nich ufortyfikowane wioski - do dnia dzisiejszego resztki owych pa można oglądać na zboczach One Tree Hill i kilku innych wzniesień. Tereny te tradycyjnie zamieszkiwane były przez dwa plemiona - Ngati Whatua i Tainui ale strategiczne położenie, bliskość obfitujących w owoce morza zatok oraz niezwykła urodzajność gleb ściągały tutaj również wiele innych. Historycy twierdzą, że w przed-europejskim okresie mieszkało ich aż 20.000 ludzi. Stąd pewnie pierwotna nazwa Auckland i okolic - Tamaki-Makau-Rau, co tłumaczy się jako Oblubienica Tysiąca Kochanków.
Europejska kolonizacja tego miejsca zaczyna się w 1830 wraz z pojawieniem się białych osadników i wzniesieniem pierwszych zabudowań przyszłego Auckland. Dziesięć lat później, wraz z podpisaniem Traktatu Waitangi, kiedy Te Kawau, wódz plemienia Ngati Whatua, podarował te tereny Gubernatorowi Hobsonowi, administracyjna siedziba nowej kolonii została przeniesiona z Russell w Northland do nowo wzniesionej osady, która swoją nazwę zawdzięcza hrabiemu Auckland, George’owi Edenowi, pierwszemu lordowi Admiralicji i ówczesnemu gubernatorowi generalnemu Indii. Auckland pozostaje stolicą do roku 1865, kiedy to stolica zostaje ponownie przeniesiona, tym razem do Wellington. Jednak nie zatrzymuje to rozwoju Auckland, które od roku 1900 jest największą nowozelandzką metropolią, ekonomicznym centrum kraju i turystyczną mekką.
Nas wprawdzie ekonomia nie interesuje, ale turystyka jak najbardziej, Tyle tylko, że niewiele z tej mekki zobaczymy, jeśli nie skończymy zaraz leniwego śniadania:-) Zważywszy na ograniczony czas, jakim dysponujemy, wybieramy więc najważniejsze rzeczy, takie „must see” i, zaopatrzeni w mapę i przewodnik, ruszamy w końcu na podbój miasta. Na pierwszy ogień idzie, znajdująca się niedaleko, największa ikona Auckland – Sky Tower. Wieża wchodzi w skład kompleksu Sky City, obejmującego kasyno, hotel, teatr, kawiarnie i restauracje. Jest najwyższą budowlą NZ, ma wysokość 328 m a więc jest o 30 m wyższa od wieży Eiffela. Oczywiście w rejonie czynnym sejsmologicznie wnoszenie takich konstrukcji może być nieco ryzykowne, ale - jak czytamy w ulotce, którą dostaliśmy razem z biletami wstępu - jest podobno zaprojektowana tak, aby przetrwać trzęsienie ziemi o sile 8 stopni w skali Richtera, z epicentrum w odległości powyżej 20 km. Jednak co będzie, jeśli epicentrum znajdzie się bliżej, niż 20 km, albo będzie silniejsze, niż owe 8 stopni, o tym tego w ulotce przezornie nie piszą, a szczerze mówiąc ten problem zaprząta mi głowę najbardziej w mknącej w górę szybkiej windzie... miły temat do rozważań w pudełeczku zawieszonym trzysta metrów nad ziemią, nieprawdaż? :-)

Widok z góry urzeka. Zieleń Auckland Domain (najstarszy i największy, bo aż 75-hektarowy park, położony w niecce wygasłego wulkanu Pukekawa) i kilkunastu mniejszych parków, niebieski przestwór wody z zielonymi punkcikami wysepek, kołyszące się na falach setki mniejszych i większych jachtów, poszarpana linia gór półwyspu Coromandel, masywna bryła Auckland War Musem czy wdzięczna sylwetka Harbour Bridge – nie mogę się napatrzeć… Jednak największe wrażenie robią na mnie okoliczne wzniesienia. Miasto znajduje się w obrębie ogromnego skupiska wulkanów - w odległości nie większej, niż 20 km od centrum, znajduje się ich aż 48. Najstarszy, Pukekawa, ostatni raz przejawiał aktywność dość dawno, bo jakieś 140.000 – 150.000 lat temu, podczas gdy największy a zarazem najmłodszy nowozelandzki wulkan - Rangitoto, wyłonił się niespodziewanie z wody w wyniku podmorskiego wybuchu zaledwie 600 lat temu, wyrzucając z siebie taką ilość lawy, jaką wszystkie pozostałe nowozelandzkie wulkany razem wzięte. Przyjemniaczek. Dziś wyspa – wulkan stanowi jedną z największych atrakcji miasta. Wyspę porasta las endemicznych drzew pohutukawa. Ponieważ kwitną one tylko pod koniec grudnia, nazwano je nowozelandzkimi drzewami Bożego Narodzenia.
Dzięki ulotce z mapką, którą dostaliśmy razem z biletami, bez problemu rozpoznajemy charakterystyczny kształt wulkanu Mount Hobson, przypominający olbrzymi fotel i One Tree Hill, na szczycie którego rosło kiedyś święte drzewo Maorysów – totara. Niestety zostało ścięte przez bezmyślnych budowniczych miasta w 1952 roku. W ramach przeprosin założyciel i burmistrz miasta, sir John Logan Campbell, posadził w to miejsce cały zagajnik sosen, z których przetrwała tylko jedna. Jednak i ta została ścięta po protestach Maorysów w latach 90 ubiegłego stulecia. Nie spodobało im się, że na wzgórzu, zamiast któregoś z lokalnych gatunków, rośnie sprowadzona z Europy sosna. Nie ma więc już na One Tree Hill ani jednego drzewa, postawiono za to obelisk poświęcony rdzennej ludności kraju oraz Auckland Observatory z planetarium o zasięgu 360°. Warto obejrzeć również pozostałości maoryskiej pa, wzgórze bowiem – podobnie jak wiele okolicznych – jeszcze do początków XX w. zamieszkiwali Maorysi.
Z wieży widać północne dzielnice Auckland, leżące za Waitemata Harbour i kolejne stożki – Mt Victoria w Devonport, znanego z urokliwych kafejek oraz North Head przy wejściu do portu. North Head, dzisiaj część Morskiego Parku Zatoki Hauraki, w XIX stuleciu – ze względu na strategiczne położenie - stanowił kluczowy punkt systemu obronnego Auckland.  W obawie przed rosyjską inwazją ustawiono tutaj olbrzymie działa, zbudowano baraki wojskowe a we wnętrzu góry – bunkry, tunele i instalacje obronne, z których część jest udostępniona zwiedzającym. Natomiast u stóp wulkanu znajduje się zaciszna plaża Chaltenham, jedna ze stu znajdujących się w tej okolicy. Nieco dalej na północ znajduje się jeden z najstarszych wulkanów w regionie – Pupuke, w kraterze którego znajduje się obecnie jezioro o tej samej nazwie.
W obrębie miasta znajduje się jeszcze jeden wart wzmianki wulkan – Mt Eden (zwany przez Maorysów Maungawhau), o wysokości 196 m, z trzema charakterystycznymi stożkami, z którego roztacza się spektakularny widok na miasto. Mamy zamiar się na niego wspiąć, oczywiście o ile się nie rozpada, co niestety z minuty na minutę staje się coraz bardziej prawdopodobne, niebo bowiem zasnuły ciężkie, szare chmury.



Town Hall




Szklane płyty tarasu















Zdjęcia wieży z zewnątrz autorstwa M.

Oczywiście podziwianie widoków to nie jedyna atrakcja Sky Tower. Przecież to mekka wszystkich miłośników sportów ekstremalnych, bowiem z wyższej, otwartej platformy, można w specjalnej uprzęży skoczyć w dół. Nie jest to klasyczne bungy a tzw. sky jump, w którym skoczek zakłada szelki z przymocowanymi do nich linami. Stąd skakał ojciec tego sportu, A.J. Hacker, który w 1998 roku, pobił tutaj swój własny rekord w skokach z nieruchomej konstrukcji.
Lot w dół zajmuje zaledwie kilka sekund (no bo w jakim czasie można pokonać odległość 192 metrów przy prędkości 130 km/godz.?:-)), z małym postojem przed oknami środkowego tarasu, na którym się aktualnie znajdujemy, gdzie – ku uciesze gawiedzi – delikwent przez chwilę zawisa w powietrzu a gapie mają okazję sfotografować jego przerażoną minę. Pyszna zabawa. Nad oknem, za którym przelatuje skoczek, znajduje się zegar, odmierzający czas do kolejnego skoku, przygotowujemy więc aparaty a oto efekty – samobójca odsłona pierwsza:


Odsłona druga

Oraz uwieczniony na krótkim filmie. Operator – M. Godny Oskara co najmniej.




Kiedy w końcu opuszczamy wieżę, zatrzymujemy się przez chwilę na dole i obserwujemy jednego z lądujących skoczków – bladą jak ściana dziewczynę, którą na trzęsących się jak galareta nogach odprowadza na bok obsługa. Pyszna zabawa – a nie mówiłam?

środa, 24 lutego 2010

28 września

Hobbiton czyli raj

"Trzy pierścienie dla królów elfów pod otwartym niebem,
Siedem dla władców krasnali w ich kamiennych pałacach,
Dziewięć dla śmiertelników, ludzi śmierci podległych,
Jeden dla Władców Ciemności na czarnym tronie
W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie,
Jeden, by wszystkim rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć,
Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać
W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie."

Który z miłośników słynnej tolkienowskiej trylogii nie pamięta tych słów? A który z miłośników nie mniej słynnej adaptacji Petera Jacksona nie marzył o znalezieniu się choć na chwilę w rajskim Bags End, kraju ciągnącym się „na czterdzieści staj od Dalekich Wzgórz aż do mostu na Brandywinie i na pięćdziesiąt od północnych wrzosowisk do moczarów na południu. Hobbici nazywają go Shire’em; była to kraina (…) słynna z ładu i spokoju; w tym miłym zakątku pędzili spokojny, stateczny żywot (…).”
Stojąc wczesnym rankiem w centrum Matamata nie wiem wprawdzie, w którą stronę powinny znajdować się Dalekie Wzgórza a gdzie płynąć powinna Brandywine, ale za to Goluma znalazłam bezbłędnie:-)


Założone w pierwszej połowie XIX wieku miasteczko niczym na tle innych się właściwie nie wyróżnia. I pewnie żaden turysta w tak zasobnej w atrakcje turystyczne Nowej Zelandii nigdy by tu nie zawitał, gdyby nie Peter Jackson (rodowity Nowozelandczyk notabene), który – szukając idealnej scenerii do nowego filmu – któregoś razu nie trafił na położoną w pobliżu Matamata farmę braci Alexander. Bracia wprawdzie nigdy nie słyszeli o Śródziemiu, Frodo i tajemniczym Pierścieniu, ale zgodzili się na niemal półtorej roku udostępnić ekipie filmowej swoje tereny, jednak z zastrzeżeniem, że po zakończeniu prac plan filmowy zostanie rozebrany a wszelkie ślady działalności filmowców usunięte.
Miejsce było po prostu idealne - na 500 hektarach brak jest bowiem jakichkolwiek śladów cywilizacji – dróg, budynków czy linii wysokiego napięcia. Znajduje się tutaj za to niewielka dolina otoczona łagodnymi, soczyście zielonymi wzgórzami, z odbijającymi błękit nieba jeziorkami oraz radośnie pluskającym potokiem – wypisz wymaluj książkowe Shire.
Budowa planu trwała 9 miesięcy – poza zbudowaniem drzwi do domków (wnętrza jedynego pokazanego w filmie w środku domu Bagginsów kręcono w studiu w Wellington), młyna, gospody, mostku, pracownicy ekipy musieli posadzić wszystkie rośliny, jakie widzimy w filmie, bowiem reżyser chciał, aby miejsce wyglądało jak najbardziej naturalnie. Zasadzono więc kwiaty i krzewy, zrobiono zagony pełne warzyw, wkopano drzewa, a do Drzewa Urodzinowego ręcznie przyklejono 250.000 jedwabnych liści. "Hobbiton wcale nie był dekoracją. Była to prawdziwa wioska na wolnym powietrzu z uprawami, kwiatami rosnącymi w ogrodach, śpiewającymi ptakami, owadami... Nie było nic plastikowego albo sztucznego. Wejście do tak prawdziwego innego świata wywoływało dreszcz emocji"– powiedział Ian McKellen, odtwarzający postać czarodzieja Gandalfa (za Gazeta.film.pl).

Ten magiczny świat został niestety – zgodnie z umową - rozebrany po zakończeniu zdjęć. Jednak po premierze filmu, kiedy cały świat oszalał na punkcie Frodo a tłumy żądnych wrażeń turystów zaczęły ściągać na Nową tylko po to, aby odnaleźć ślady tolkienowskich bohaterów, bracia Alexander – wietrząc niezły interes – odtworzyli częściowo plan filmowy, odbudowując 17 z 37 pierwotnie znajdujących się tutaj wejść do domków. Farmę zwiedza się tylko w czasie wycieczek, organizowanych przez biuro turystyczne Rings Scenic Tours (należące do braci Alexander). Siedzibę biura w Matamata trudno przegapić – przed wejściem znajduje się charakterystyczna, pokryta zielenią, imitacja fasady hobbickiego domku.

Hobbita fotografował M.

W środku – ulotki, foldery, informatory – wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Hobbitonie, ale boicie się zapytać:-) Dziewczyna za ladą informuje nas, że wycieczki odbywają się kilka razy dziennie, w dwóch wersjach – pełnej i skróconej. Pełna obejmuje – poza zwiedzaniem Shire – pokaz strzyżenia owiec, skrócona – samo zwiedzanie. Decydujemy się na pełną – w końcu strzyżenia owiec nigdy nie widzieliśmy a kto wie, kiedy taka okazja się nadarzy:-) Najbliższy kurs za dwie godziny, mamy więc trochę czasu na a) małe co nieco, czyli podkurek b) obejrzenie miasteczka. Pytam więc dziewoję, gdzie można dobrze zjeść domowe śniadanie. Patrzy na mnie jakby myślała – „Wariatka bez wątpienia. Ale czy groźna?” - przecież tutaj co drugi lokal to knajpka. Ale mnie nie chodzi przecież o taki wypchany hałaśliwymi turystami a taki bardziej miejscowy, tubylczy, że się tak wyrażę. Ale tego już miłej dzieweczce nie wyjaśniam, bo patrzy jakbym była niespełna rozumu. Dobra! Wychodzimy a dokładnie na wprost nas ogromny szyld informuje, że tutaj oto mieści się restauracja Roberta Harrisa, „najlepsze jedzenie w mieście”. Na całą ulicę roznosi się aromatyczny zapach świeżo parzonej kawy i dopiero co upieczonych bułeczek – jeśli w ten sposób robią marketing, to udało im się idealnie. Dajemy się skusić. Jedzenie rzeczywiście jest wyśmienite a posiłek uprzyjemnia duża grupa hałaśliwych Niemców. Jest ich może z dziesięcioro, ale hałas jak na stadionie Wisły w czasie derby. Głowa mnie boli i mam ochotę posiedzieć w ciszy i podelektować się kawą oraz śpiewem ptaków. A ci szwargoczą. Cholera!

Po śniadaniu czas na spacer – Matamata jest malutkie i urocze. Dużo zieleni – wszędzie trawniki i klomby wybuchające feerią barw wiosennych kwiatów, ogromne stare drzewa, dające przyjemny cień, niewielki park, cicho i spokojnie. Rozleniwieni posiłkiem, włóczymy się po uliczkach. Przed południem wracamy przed centrum Rings Scenic Tours. Trochę przeraża mnie rozkrzyczana grupka maluchów, pod opieką nauczycielek zmierzająca w tę samą, co my, stronę. Mam nadzieję, że nie jadą na tę samą wycieczkę??? Ale szkraby skręcają w uliczkę wcześniej. Uff. Czterdzieściorga słodziaków w wieku 6 lat o głosikach tak donośnych, że mogłaby pozazdrościć im niejedna śpiewaczka operowa, chyba już byśmy – ja i moja obolała głowa – nie przeżyły. Podjeżdża kolorowy firmowy autobus, z którego wysypuje się grupka turystów, która właśnie skończyła zwiedzanie. Mijając się, wymieniamy informacje o wycieczce – było super a oni są oczarowani. Fajowo. Teraz nasza kolej, wsiadamy i ruszamy. Krajobraz po drodze do złudzenia przypomina filmowy – zielone zagajniki, pola kukurydzy, zagony ulubionej przez Pippina i Merry’ego marchewki i oczywiście owce:-) Mam wrażenie, że przenieśliśmy się wprost do Śródziemia. Wrażenie to potęguje się jeszcze, kiedy docieramy na miejsce, wysypujemy się z autobusu i nagle znajdujemy się w… Bags End, Wprawdzie brak pięknych kwiatów, zielonych krzewów, młyn i gospoda zniknęły, nie ma dymu unoszącego się z kominów domków i oczywiście brak mieszkańców, ale i tak wrażenie jest niesamowite. Dokładnie tak po przeczytaniu książki wiele lat temu wyobrażałam sobie to miejsce. TO JEST Shire. Jest... bajecznie? Sami zobaczcie…


Hobbiton filmował M.



„Domy i nory hobbitów z Shire’u bywały zwykle obszerne i zamieszkałe przez liczne rodziny.”






„Początkowo wszyscy hobbici mieszkali w norach ziemnych – tak przynajmniej powiadają – i w tego rodzaju mieszkaniach po dziś dzień czują się najbardziej swojsko. Z czasem wszakże musieli przyjąć również inne formy budownictwa. Za życia Bilba w Shire tylko najbogatsi i najbiedniejsi przestrzegali starego obyczaju. Biedacy mieszkali w prymitywnych jamach, w prawdziwych norach, o jednym oknie lub bez okien w ogóle; zamożni hobbici budowali sobie zbytkowne odmiany tradycyjnych nor. Nie wszędzie jednak można było znaleźć odpowiedni teren do budowy obszernych, rozgałęzionych korytarzy podziemnych (zwanych po hobbicku „smajalami”).”




Domek Frodo i Bilbo Bagginsów - na zewnątrz i widok ze środka:-)

Czy ktoś poznaje drogę, którą Gandalf przybył na urodziny Bilbo?

Plan zwiedza się pod opieką przewodnika, który pokazuje dokładnie, co znajdowało się w którym miejscu, który domek do kogo należał. Wcześniej w biurze otrzymaliśmy dokładną mapkę, więc po chwili orientujemy się mniej więcej, jak to wszystko wyglądało w czasie kręcenia. Dla ułatwienia ustawiono tutaj tablice ze zdjęciami z filmu – można porównać filmową scenerię ze stanem obecnym.

Plan filmowy...

...to samo miejsce dziś

Plan filmowy

dziś

Drzewo Urodzinowe Bilba na filmie

i w rzeczywistości


W ulotce znalazłam też kilka ciekawostek, związanych z filmem, które uzupełniam informacjami znalezionymi na oficjalnej stronie trylogii. Czy wiecie, że za potrzeby filmu wykonano aż 48.000 mieczy, sztyletów, toporów, tarcz i innych sztuk broni, uszyto 15.000 kostiumów dla wszystkich bohaterów filmu, zużyto aż 1600 par spiczastych uszu i silikonowych owłosionych stóp oraz wykonano ręcznie aż 300 peruk? 70 specjalnie tresowanych koni pomagało bohaterom przemierzać Śródziemie ale aż 250 brało udział jednocześnie w jednej ze scen. Wykonano 68 miniaturowych budowli i miejsc, takich jak wieża Orthank albo Lothlorien, a 30.000 gwoździ zużyto na budowę samego Cirith Angol. Ekipa liczyła ponad 300 osób, z filmem współpracowało 50 krawców. W filmie znalazło się niemal 1.300 ujęć trikowych i wygenerowano komputerowo ponad 200 twarzy samych orków. Oczywiście mnóstwo innych ciekawostek znaleźć można i na oficjalnych i nieoficjalnych stronach filmu.

Po zakończeniu tej części zwiedzania autobus zabiera nas jeszcze na samą farmę, gdzie będziemy mieli niepowtarzalną okazję obejrzeć, jak owce tracą swoje sweterki:-)

Niczego nie podejrzewająca owieczka, która za chwilę straci ubranko:-)

Na niewielką scenę wychodzi jeden z pracowników farmy, który opowiada o procesie strzyżenia a następnie prezentuje, jak w kilka sekund pozbawić zwierzątko cennej wełny. Szybkość, z jaką to wykonuje, jest niesamowita. Mrugnęłam okiem – a przede mną stoi łyse, pobekujące stworzenie, które w cale nie przypomina puchatej owieczki sprzed kilku sekund. Imponujące:-)







Czy ktoś wie, gdzie się podział mój sweterek?

Na koniec pokazu trochę zabawy – do sali wpuszczane są malutkie jagnięta, chętni otrzymują butelki z mlekiem i mogą karmić maleństwa.
W pokazie pomaga przez chwilę śliczna mała dziewczynka – najwyraźniej córeczka pana od owcy. Na czas występu wręcza mi swoją lalę do potrzymania. Niestety – niegramotna – trzymam ją do góry nogami, ale czujna mała karci mnie scenicznym szeptem - „Nie trzymaj jej w ten sposób! Przecież ją zabijesz!!!”
Ze wstydu zapadam się pod ziemię:-)

Wracamy do miasta wczesnym popołudniem. W Matamata jemy jeszcze lekki lunch i ruszamy do Auckland. Musimy dojechać na miejsce, znaleźć motel, wysprzątać samochód, bo następnego dnia rano oddajemy go do wypożyczalni.
Popołudnie jest żółto-błękitno-zielone, im dalej na północ, tym więcej liści na drzewach i kwiatów na łąkach. Tutaj wiosna już dawno zawitała, w przeciwieństwie do drugiej wyspy. Jest ciepło, leniwie, puchate obłoki suną po niebie, popychane lekkimi podmuchami wiosennego wiatru. Idylla. Sielanka. Bajka.


Po godzinie wjeżdżamy na kilkupasmową autostradę. Trudno uwierzyć, że tak niedaleko stąd są tak spokojnie – idylliczne miejsca, jak Matamata. Posuwamy się niezbyt szybko w sznurze samochodów przez coraz gęstszą zabudowę kolejnych miast i miasteczek. Zakręt za zakrętem, górka za górką, monotonnie i w spalinach przemierzamy kolejne kilometry. Po godzinie wjeżdżamy na kolejne niewielkie wzniesienie i nagle naszym oczom ukazuje się błękitny przestwór wody z obu stron a na środku, jak na wyspie, strzeliste wysokościowce, ostra iglica wieży i mrowie domów dookoła - Auckland skąpane w późnopopołudniowym, ciepłym słońcu. Jesteśmy już niemal na miejscu.
Długi, powolny zjazd w dół, w stronę miasta. Po lewej stronie przestwór nieba przecinają srebrzyste samoloty, zmierzająca na i z lotniska. Rzucają cienie na ogromną zatokę od strony Morza Tasmana. Po drugiej lśni w słońcu zatoka Hauraki. Miasto usytuowane jest w cieśninie, oddzielającej Morze Tasmana od Pacyfiku, na stałym lądzie oraz malowniczych wysepkach, rozsianych po przybrzeżnych wodach. To jedyne tak duże, bo niemal półtorej milionowe miasto Nowej Zelandii, które właściwie pełni funkcje stolicy.

Miasto spore, ale to wcale nie oznacza, że nie ma problemu ze znalezieniem noclegu. Otwieram mój magiczny przewodnik, który wymienia dziesiątki takich i owakich moteli. Wymyśliłam sobie nocleg blisko miasta, żebyśmy wieczorem mogli taksówką podjechać na kolację, spacer i wino w jakiejś przytulnej knajpce. Jeździmy więc od jednego do drugiego i coraz bardziej marudzimy – a to za głośno, a to już z zewnątrz budynek wygląda na bardzo zaniedbany, a to drogo, chociaż recepcjonistka kusi i promocyjną ceną i jaccuzi:-) Po przejechaniu niemal całego kraju jesteśmy ciut rozwydrzeni – już się przyzwyczailiśmy do tego, że każdy nasz nocleg przypada w miejscu a) ładnym b) czystym c) tanim. Ale tu, na obrzeżach dużego miasta i ceny i standard są odrobinę inne. Decydujemy się w końcu na niewielki hotel niedaleko lotniska. Z dala od miasta, ale rzut beretem od wypożyczalni, z której mamy auto. Poszukiwania zajęły nam więcej czasu, niż się spodziewaliśmy (tak tak, kajam się – to moja wina! Ale za to bardzo gruntownie zwiedziliśmy południową część miasta:-)), więc kiedy w końcu rozpakowujemy samochód, jest już wieczór. Wyładowujemy ze środka bagaże i tony ulotek oraz folderów, które nazbieraliśmy po drodze. Auto jest wyczyszczone i sprawdzone, gotowe do oddania.
Po kąpieli i hotelowej kolacji (dużo niezidentyfikowanych dań o dziwnej szaro-burej barwie – profilaktycznie podlaliśmy posiłek wysokoprocentowymi napojami, aby uniknąć nieprzyjemnych sensacji żołądkowych) przeglądam wszystkie ulotki. Niestety, mamy ich kilka kilogramów, musimy więc większość zostawić. Szkoda, bo tylu informacji o NZ nie znajdę w żadnym dostępnym u nas przewodniku. Idziemy spać wyjątkowo wcześnie, ale jutro czeka nas wczesna pobudka – jesteśmy umówieni w wypożyczalni o 10:00 rano, a jeszcze musimy ją znaleźć:-)

* wszystkie użyte w poście fragmenty Władcy Pierścieni pochodzą z wydania z roku 1990 w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej.