środa, 24 lutego 2010

28 września

Hobbiton czyli raj

"Trzy pierścienie dla królów elfów pod otwartym niebem,
Siedem dla władców krasnali w ich kamiennych pałacach,
Dziewięć dla śmiertelników, ludzi śmierci podległych,
Jeden dla Władców Ciemności na czarnym tronie
W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie,
Jeden, by wszystkim rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć,
Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać
W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie."

Który z miłośników słynnej tolkienowskiej trylogii nie pamięta tych słów? A który z miłośników nie mniej słynnej adaptacji Petera Jacksona nie marzył o znalezieniu się choć na chwilę w rajskim Bags End, kraju ciągnącym się „na czterdzieści staj od Dalekich Wzgórz aż do mostu na Brandywinie i na pięćdziesiąt od północnych wrzosowisk do moczarów na południu. Hobbici nazywają go Shire’em; była to kraina (…) słynna z ładu i spokoju; w tym miłym zakątku pędzili spokojny, stateczny żywot (…).”
Stojąc wczesnym rankiem w centrum Matamata nie wiem wprawdzie, w którą stronę powinny znajdować się Dalekie Wzgórza a gdzie płynąć powinna Brandywine, ale za to Goluma znalazłam bezbłędnie:-)


Założone w pierwszej połowie XIX wieku miasteczko niczym na tle innych się właściwie nie wyróżnia. I pewnie żaden turysta w tak zasobnej w atrakcje turystyczne Nowej Zelandii nigdy by tu nie zawitał, gdyby nie Peter Jackson (rodowity Nowozelandczyk notabene), który – szukając idealnej scenerii do nowego filmu – któregoś razu nie trafił na położoną w pobliżu Matamata farmę braci Alexander. Bracia wprawdzie nigdy nie słyszeli o Śródziemiu, Frodo i tajemniczym Pierścieniu, ale zgodzili się na niemal półtorej roku udostępnić ekipie filmowej swoje tereny, jednak z zastrzeżeniem, że po zakończeniu prac plan filmowy zostanie rozebrany a wszelkie ślady działalności filmowców usunięte.
Miejsce było po prostu idealne - na 500 hektarach brak jest bowiem jakichkolwiek śladów cywilizacji – dróg, budynków czy linii wysokiego napięcia. Znajduje się tutaj za to niewielka dolina otoczona łagodnymi, soczyście zielonymi wzgórzami, z odbijającymi błękit nieba jeziorkami oraz radośnie pluskającym potokiem – wypisz wymaluj książkowe Shire.
Budowa planu trwała 9 miesięcy – poza zbudowaniem drzwi do domków (wnętrza jedynego pokazanego w filmie w środku domu Bagginsów kręcono w studiu w Wellington), młyna, gospody, mostku, pracownicy ekipy musieli posadzić wszystkie rośliny, jakie widzimy w filmie, bowiem reżyser chciał, aby miejsce wyglądało jak najbardziej naturalnie. Zasadzono więc kwiaty i krzewy, zrobiono zagony pełne warzyw, wkopano drzewa, a do Drzewa Urodzinowego ręcznie przyklejono 250.000 jedwabnych liści. "Hobbiton wcale nie był dekoracją. Była to prawdziwa wioska na wolnym powietrzu z uprawami, kwiatami rosnącymi w ogrodach, śpiewającymi ptakami, owadami... Nie było nic plastikowego albo sztucznego. Wejście do tak prawdziwego innego świata wywoływało dreszcz emocji"– powiedział Ian McKellen, odtwarzający postać czarodzieja Gandalfa (za Gazeta.film.pl).

Ten magiczny świat został niestety – zgodnie z umową - rozebrany po zakończeniu zdjęć. Jednak po premierze filmu, kiedy cały świat oszalał na punkcie Frodo a tłumy żądnych wrażeń turystów zaczęły ściągać na Nową tylko po to, aby odnaleźć ślady tolkienowskich bohaterów, bracia Alexander – wietrząc niezły interes – odtworzyli częściowo plan filmowy, odbudowując 17 z 37 pierwotnie znajdujących się tutaj wejść do domków. Farmę zwiedza się tylko w czasie wycieczek, organizowanych przez biuro turystyczne Rings Scenic Tours (należące do braci Alexander). Siedzibę biura w Matamata trudno przegapić – przed wejściem znajduje się charakterystyczna, pokryta zielenią, imitacja fasady hobbickiego domku.

Hobbita fotografował M.

W środku – ulotki, foldery, informatory – wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Hobbitonie, ale boicie się zapytać:-) Dziewczyna za ladą informuje nas, że wycieczki odbywają się kilka razy dziennie, w dwóch wersjach – pełnej i skróconej. Pełna obejmuje – poza zwiedzaniem Shire – pokaz strzyżenia owiec, skrócona – samo zwiedzanie. Decydujemy się na pełną – w końcu strzyżenia owiec nigdy nie widzieliśmy a kto wie, kiedy taka okazja się nadarzy:-) Najbliższy kurs za dwie godziny, mamy więc trochę czasu na a) małe co nieco, czyli podkurek b) obejrzenie miasteczka. Pytam więc dziewoję, gdzie można dobrze zjeść domowe śniadanie. Patrzy na mnie jakby myślała – „Wariatka bez wątpienia. Ale czy groźna?” - przecież tutaj co drugi lokal to knajpka. Ale mnie nie chodzi przecież o taki wypchany hałaśliwymi turystami a taki bardziej miejscowy, tubylczy, że się tak wyrażę. Ale tego już miłej dzieweczce nie wyjaśniam, bo patrzy jakbym była niespełna rozumu. Dobra! Wychodzimy a dokładnie na wprost nas ogromny szyld informuje, że tutaj oto mieści się restauracja Roberta Harrisa, „najlepsze jedzenie w mieście”. Na całą ulicę roznosi się aromatyczny zapach świeżo parzonej kawy i dopiero co upieczonych bułeczek – jeśli w ten sposób robią marketing, to udało im się idealnie. Dajemy się skusić. Jedzenie rzeczywiście jest wyśmienite a posiłek uprzyjemnia duża grupa hałaśliwych Niemców. Jest ich może z dziesięcioro, ale hałas jak na stadionie Wisły w czasie derby. Głowa mnie boli i mam ochotę posiedzieć w ciszy i podelektować się kawą oraz śpiewem ptaków. A ci szwargoczą. Cholera!

Po śniadaniu czas na spacer – Matamata jest malutkie i urocze. Dużo zieleni – wszędzie trawniki i klomby wybuchające feerią barw wiosennych kwiatów, ogromne stare drzewa, dające przyjemny cień, niewielki park, cicho i spokojnie. Rozleniwieni posiłkiem, włóczymy się po uliczkach. Przed południem wracamy przed centrum Rings Scenic Tours. Trochę przeraża mnie rozkrzyczana grupka maluchów, pod opieką nauczycielek zmierzająca w tę samą, co my, stronę. Mam nadzieję, że nie jadą na tę samą wycieczkę??? Ale szkraby skręcają w uliczkę wcześniej. Uff. Czterdzieściorga słodziaków w wieku 6 lat o głosikach tak donośnych, że mogłaby pozazdrościć im niejedna śpiewaczka operowa, chyba już byśmy – ja i moja obolała głowa – nie przeżyły. Podjeżdża kolorowy firmowy autobus, z którego wysypuje się grupka turystów, która właśnie skończyła zwiedzanie. Mijając się, wymieniamy informacje o wycieczce – było super a oni są oczarowani. Fajowo. Teraz nasza kolej, wsiadamy i ruszamy. Krajobraz po drodze do złudzenia przypomina filmowy – zielone zagajniki, pola kukurydzy, zagony ulubionej przez Pippina i Merry’ego marchewki i oczywiście owce:-) Mam wrażenie, że przenieśliśmy się wprost do Śródziemia. Wrażenie to potęguje się jeszcze, kiedy docieramy na miejsce, wysypujemy się z autobusu i nagle znajdujemy się w… Bags End, Wprawdzie brak pięknych kwiatów, zielonych krzewów, młyn i gospoda zniknęły, nie ma dymu unoszącego się z kominów domków i oczywiście brak mieszkańców, ale i tak wrażenie jest niesamowite. Dokładnie tak po przeczytaniu książki wiele lat temu wyobrażałam sobie to miejsce. TO JEST Shire. Jest... bajecznie? Sami zobaczcie…


Hobbiton filmował M.



„Domy i nory hobbitów z Shire’u bywały zwykle obszerne i zamieszkałe przez liczne rodziny.”






„Początkowo wszyscy hobbici mieszkali w norach ziemnych – tak przynajmniej powiadają – i w tego rodzaju mieszkaniach po dziś dzień czują się najbardziej swojsko. Z czasem wszakże musieli przyjąć również inne formy budownictwa. Za życia Bilba w Shire tylko najbogatsi i najbiedniejsi przestrzegali starego obyczaju. Biedacy mieszkali w prymitywnych jamach, w prawdziwych norach, o jednym oknie lub bez okien w ogóle; zamożni hobbici budowali sobie zbytkowne odmiany tradycyjnych nor. Nie wszędzie jednak można było znaleźć odpowiedni teren do budowy obszernych, rozgałęzionych korytarzy podziemnych (zwanych po hobbicku „smajalami”).”




Domek Frodo i Bilbo Bagginsów - na zewnątrz i widok ze środka:-)

Czy ktoś poznaje drogę, którą Gandalf przybył na urodziny Bilbo?

Plan zwiedza się pod opieką przewodnika, który pokazuje dokładnie, co znajdowało się w którym miejscu, który domek do kogo należał. Wcześniej w biurze otrzymaliśmy dokładną mapkę, więc po chwili orientujemy się mniej więcej, jak to wszystko wyglądało w czasie kręcenia. Dla ułatwienia ustawiono tutaj tablice ze zdjęciami z filmu – można porównać filmową scenerię ze stanem obecnym.

Plan filmowy...

...to samo miejsce dziś

Plan filmowy

dziś

Drzewo Urodzinowe Bilba na filmie

i w rzeczywistości


W ulotce znalazłam też kilka ciekawostek, związanych z filmem, które uzupełniam informacjami znalezionymi na oficjalnej stronie trylogii. Czy wiecie, że za potrzeby filmu wykonano aż 48.000 mieczy, sztyletów, toporów, tarcz i innych sztuk broni, uszyto 15.000 kostiumów dla wszystkich bohaterów filmu, zużyto aż 1600 par spiczastych uszu i silikonowych owłosionych stóp oraz wykonano ręcznie aż 300 peruk? 70 specjalnie tresowanych koni pomagało bohaterom przemierzać Śródziemie ale aż 250 brało udział jednocześnie w jednej ze scen. Wykonano 68 miniaturowych budowli i miejsc, takich jak wieża Orthank albo Lothlorien, a 30.000 gwoździ zużyto na budowę samego Cirith Angol. Ekipa liczyła ponad 300 osób, z filmem współpracowało 50 krawców. W filmie znalazło się niemal 1.300 ujęć trikowych i wygenerowano komputerowo ponad 200 twarzy samych orków. Oczywiście mnóstwo innych ciekawostek znaleźć można i na oficjalnych i nieoficjalnych stronach filmu.

Po zakończeniu tej części zwiedzania autobus zabiera nas jeszcze na samą farmę, gdzie będziemy mieli niepowtarzalną okazję obejrzeć, jak owce tracą swoje sweterki:-)

Niczego nie podejrzewająca owieczka, która za chwilę straci ubranko:-)

Na niewielką scenę wychodzi jeden z pracowników farmy, który opowiada o procesie strzyżenia a następnie prezentuje, jak w kilka sekund pozbawić zwierzątko cennej wełny. Szybkość, z jaką to wykonuje, jest niesamowita. Mrugnęłam okiem – a przede mną stoi łyse, pobekujące stworzenie, które w cale nie przypomina puchatej owieczki sprzed kilku sekund. Imponujące:-)







Czy ktoś wie, gdzie się podział mój sweterek?

Na koniec pokazu trochę zabawy – do sali wpuszczane są malutkie jagnięta, chętni otrzymują butelki z mlekiem i mogą karmić maleństwa.
W pokazie pomaga przez chwilę śliczna mała dziewczynka – najwyraźniej córeczka pana od owcy. Na czas występu wręcza mi swoją lalę do potrzymania. Niestety – niegramotna – trzymam ją do góry nogami, ale czujna mała karci mnie scenicznym szeptem - „Nie trzymaj jej w ten sposób! Przecież ją zabijesz!!!”
Ze wstydu zapadam się pod ziemię:-)

Wracamy do miasta wczesnym popołudniem. W Matamata jemy jeszcze lekki lunch i ruszamy do Auckland. Musimy dojechać na miejsce, znaleźć motel, wysprzątać samochód, bo następnego dnia rano oddajemy go do wypożyczalni.
Popołudnie jest żółto-błękitno-zielone, im dalej na północ, tym więcej liści na drzewach i kwiatów na łąkach. Tutaj wiosna już dawno zawitała, w przeciwieństwie do drugiej wyspy. Jest ciepło, leniwie, puchate obłoki suną po niebie, popychane lekkimi podmuchami wiosennego wiatru. Idylla. Sielanka. Bajka.


Po godzinie wjeżdżamy na kilkupasmową autostradę. Trudno uwierzyć, że tak niedaleko stąd są tak spokojnie – idylliczne miejsca, jak Matamata. Posuwamy się niezbyt szybko w sznurze samochodów przez coraz gęstszą zabudowę kolejnych miast i miasteczek. Zakręt za zakrętem, górka za górką, monotonnie i w spalinach przemierzamy kolejne kilometry. Po godzinie wjeżdżamy na kolejne niewielkie wzniesienie i nagle naszym oczom ukazuje się błękitny przestwór wody z obu stron a na środku, jak na wyspie, strzeliste wysokościowce, ostra iglica wieży i mrowie domów dookoła - Auckland skąpane w późnopopołudniowym, ciepłym słońcu. Jesteśmy już niemal na miejscu.
Długi, powolny zjazd w dół, w stronę miasta. Po lewej stronie przestwór nieba przecinają srebrzyste samoloty, zmierzająca na i z lotniska. Rzucają cienie na ogromną zatokę od strony Morza Tasmana. Po drugiej lśni w słońcu zatoka Hauraki. Miasto usytuowane jest w cieśninie, oddzielającej Morze Tasmana od Pacyfiku, na stałym lądzie oraz malowniczych wysepkach, rozsianych po przybrzeżnych wodach. To jedyne tak duże, bo niemal półtorej milionowe miasto Nowej Zelandii, które właściwie pełni funkcje stolicy.

Miasto spore, ale to wcale nie oznacza, że nie ma problemu ze znalezieniem noclegu. Otwieram mój magiczny przewodnik, który wymienia dziesiątki takich i owakich moteli. Wymyśliłam sobie nocleg blisko miasta, żebyśmy wieczorem mogli taksówką podjechać na kolację, spacer i wino w jakiejś przytulnej knajpce. Jeździmy więc od jednego do drugiego i coraz bardziej marudzimy – a to za głośno, a to już z zewnątrz budynek wygląda na bardzo zaniedbany, a to drogo, chociaż recepcjonistka kusi i promocyjną ceną i jaccuzi:-) Po przejechaniu niemal całego kraju jesteśmy ciut rozwydrzeni – już się przyzwyczailiśmy do tego, że każdy nasz nocleg przypada w miejscu a) ładnym b) czystym c) tanim. Ale tu, na obrzeżach dużego miasta i ceny i standard są odrobinę inne. Decydujemy się w końcu na niewielki hotel niedaleko lotniska. Z dala od miasta, ale rzut beretem od wypożyczalni, z której mamy auto. Poszukiwania zajęły nam więcej czasu, niż się spodziewaliśmy (tak tak, kajam się – to moja wina! Ale za to bardzo gruntownie zwiedziliśmy południową część miasta:-)), więc kiedy w końcu rozpakowujemy samochód, jest już wieczór. Wyładowujemy ze środka bagaże i tony ulotek oraz folderów, które nazbieraliśmy po drodze. Auto jest wyczyszczone i sprawdzone, gotowe do oddania.
Po kąpieli i hotelowej kolacji (dużo niezidentyfikowanych dań o dziwnej szaro-burej barwie – profilaktycznie podlaliśmy posiłek wysokoprocentowymi napojami, aby uniknąć nieprzyjemnych sensacji żołądkowych) przeglądam wszystkie ulotki. Niestety, mamy ich kilka kilogramów, musimy więc większość zostawić. Szkoda, bo tylu informacji o NZ nie znajdę w żadnym dostępnym u nas przewodniku. Idziemy spać wyjątkowo wcześnie, ale jutro czeka nas wczesna pobudka – jesteśmy umówieni w wypożyczalni o 10:00 rano, a jeszcze musimy ją znaleźć:-)

* wszystkie użyte w poście fragmenty Władcy Pierścieni pochodzą z wydania z roku 1990 w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej.

4 komentarze:

  1. Super sprawa, że można zwiedzić Shire, tylko, że mogli zostawić scenografię filmową - chociaż wszystkie domki, bo te odbudowane wejścia nie są tak ładne i "bajkowe" jak te, które były w filmie. Jednak myślę, że miejsce jest warte zobaczenia, choć niektórych fanów pewnie czeka tam rozczarowanie:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszystkie plany filmowe zostały przywrócone do stanu pierwotnego, więc dobrze, że choć tyle z Shire można obejrzeć. A ja właśnie siadam do kolejnego oglądania Trylogii - tym razem w HD. Prawdziwa uczta dla takiego maniaka, jak ja:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. moim największym marzeniem jest zwiedzenie NZ, od kiedy po raz pierwszy obejrzałam Władcę Pierścieni, nic innego przed oczyma nie widzę jak te zielone pagórki z Shire :)
    za jednym zamachem pochłonęłam twoją notkę i spać dzisiaj nie będę mogła, bo całą noc zapewne poświęcę na wspominaniu zdjęć z twojego bloga ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Właśnie odbudowali scenografię na potrzeby filmu Hobbit ;) ma pozostać potem jako atrakcja turystyczna http://www.3news.co.nz/Latest-heli-flyover-of-new-Hobbit-set/tabid/312/articleID/183567/Default.aspx

    OdpowiedzUsuń