czwartek, 11 marca 2010

Oblubienica tysiąca kochanków

Aucklandzki oddział naszej wypożyczalni samochodów znajdujemy bez problemu dzięki mapie, którą otrzymaliśmy w Christchurch. Chwila oczekiwania, krótkie oględziny auta z pracownikiem, ostatnia kontrola, czy nic nie zostawiliśmy w środku i jesteśmy wolni. Wypożyczalnia zapewnia nam bezpłatną taksówkę w dowolnie wybrane miejsce, więc prosimy o zawiezienie do centrum Auckland. Stąd, z okolic lotniska, to ładny kawałek, więc miło ze strony firmy, że oszczędza nasze wychudzone wakacjami portfele:-)
Wysiadamy w city, na Victoria Str. West, w cieniu rzucanym przez strzelistą wieżę Sky Tower. Poranek jest chłodny i – na razie – słoneczny, choć znad Pacyfiku nadciągają gęste chmury. Na razie białe i puchate, jednak przeganiane przez wiatr na wschód, zastępowane są przez coraz ciemniejsze. Czyżby miało znowu lać?? No nie, no nie, no nie, tylko nie deszcz!!!

Na zwiedzanie jest ciągle za wcześnie. Zerwaliśmy się z łóżek zaraz po siódmej, nie chcąc się spóźnić do wypożyczalni bryczek, ale poszło nam nadzwyczaj sprawnie, mamy więc teraz sporo czasu na spokojne, leniwe śniadanie, zanim ruszymy na zwiedzanie. Czeka nas dzisiaj dużo chodzenia, bo na zobaczenie największych atrakcji Auckland został nam tylko jeden dzień – jutro przecież opuszczamy Nową.
Pomimo wczesnej godziny tutaj w centrum większość barów jest już otwarta. O tej porze mają sporo chętnych – rzesze pracowników biurowych wszelkiej maści w nieodzownych garniturach i kostiumach, kupujący masowo kawę na wynos, kanapki i sałatki w plastikowych pojemnikach. Uroki pracy w biurze. Siedząc za ogromną witryną niewielkiej kawiarni, nad parującymi filiżankami tea 4 2 i tostami, podglądamy mieszkańców. Jak dobrze, że my jeszcze nie musimy pędzić do pracy. Napawamy się ostatnimi chwilami wolności.

Za oknem przewijają się ludzie najróżniejszych kolorów skóry i ras. Tutaj w Auckland, jak w żadnym innym mieście Nowej, widać wielokulturowość tego kraju – mieszaninę wpływów maoryskich, polinezyjskich, azjatyckich i europejskich. Centrum miasta przypomina europejskie czy amerykańskie metropolie z drapaczami chmur (Auckland to jedyne miasto w tym kraju w którym znajdują się budynki ponad 150-metrowe), mieszkańcami uprawiającymi poranny jogging czy z kubkami kawy spieszącymi się do pracy. Jednak poza sformalizowanym city istnieją tu dzielnice takie, jak mieszące się na południowych krańcach miasta Mangere, Otahuhu czy Otara, gdzie czuje się powiew egzotyki – w powietrzu mieszają się zapachy przypraw kuchni z całego niemal świata, z otwartych okien dobiega nie mniej egzotyczna muzyka, oczy cieszą różnobarwne stroje a malutkie azjatyckie sklepiki i restauracyjki zapełniają liczni imigranci oraz – w mniejszym stopniu – rdzenna ludność kraju. W uliczkach widać Maorysów, spacerujących i robiących zakupy - co mnie bardzo zdumiało, bo rozumiem na wsi, ale w mieście?? - na bosaka, migają turbany Sikhów, kolorowe sari Hindusek, brązowa skóra mieszkańców wysp Pacyfiku. Wielu z nich przywędrowało do Auckland z Wysp Cooka (żyje ich tutaj ok. 40 tys., podczas gdy w kraju zostało ich niewiele ponad 18.000), Niue (niewielka wyspa koralowa, położona 2.200 km od wybrzeży NZ, zamieszkała obecnie przez ok. 2.000 osób – reszta wyemigrowała na NZ i do Australii), Tokelau (atol koralowy w połowie drogi między NZ a Hawajami), Samoa i Tonga. Łącznie mieszkańcy Pacyfiku stanowią aż 14 % mieszkańców miasta, Azjaci ok. 19%, Maorysi 8%, a reszta to potomkowie Europejczyków. Prawdziwy tygiel kultur, w którym każdy znajdzie coś dla siebie i każdy czuje się dobrze.

Historia osadnictwa na tych terenach sięga połowy XIV wieku, kiedy przybyły tu pierwsze polinezyjskie plemiona. Zasiedliły one wulkaniczne stożki, otaczające żyzną dolinę, w której obecnie znajduje się miasto, budując na nich ufortyfikowane wioski - do dnia dzisiejszego resztki owych pa można oglądać na zboczach One Tree Hill i kilku innych wzniesień. Tereny te tradycyjnie zamieszkiwane były przez dwa plemiona - Ngati Whatua i Tainui ale strategiczne położenie, bliskość obfitujących w owoce morza zatok oraz niezwykła urodzajność gleb ściągały tutaj również wiele innych. Historycy twierdzą, że w przed-europejskim okresie mieszkało ich aż 20.000 ludzi. Stąd pewnie pierwotna nazwa Auckland i okolic - Tamaki-Makau-Rau, co tłumaczy się jako Oblubienica Tysiąca Kochanków.
Europejska kolonizacja tego miejsca zaczyna się w 1830 wraz z pojawieniem się białych osadników i wzniesieniem pierwszych zabudowań przyszłego Auckland. Dziesięć lat później, wraz z podpisaniem Traktatu Waitangi, kiedy Te Kawau, wódz plemienia Ngati Whatua, podarował te tereny Gubernatorowi Hobsonowi, administracyjna siedziba nowej kolonii została przeniesiona z Russell w Northland do nowo wzniesionej osady, która swoją nazwę zawdzięcza hrabiemu Auckland, George’owi Edenowi, pierwszemu lordowi Admiralicji i ówczesnemu gubernatorowi generalnemu Indii. Auckland pozostaje stolicą do roku 1865, kiedy to stolica zostaje ponownie przeniesiona, tym razem do Wellington. Jednak nie zatrzymuje to rozwoju Auckland, które od roku 1900 jest największą nowozelandzką metropolią, ekonomicznym centrum kraju i turystyczną mekką.
Nas wprawdzie ekonomia nie interesuje, ale turystyka jak najbardziej, Tyle tylko, że niewiele z tej mekki zobaczymy, jeśli nie skończymy zaraz leniwego śniadania:-) Zważywszy na ograniczony czas, jakim dysponujemy, wybieramy więc najważniejsze rzeczy, takie „must see” i, zaopatrzeni w mapę i przewodnik, ruszamy w końcu na podbój miasta. Na pierwszy ogień idzie, znajdująca się niedaleko, największa ikona Auckland – Sky Tower. Wieża wchodzi w skład kompleksu Sky City, obejmującego kasyno, hotel, teatr, kawiarnie i restauracje. Jest najwyższą budowlą NZ, ma wysokość 328 m a więc jest o 30 m wyższa od wieży Eiffela. Oczywiście w rejonie czynnym sejsmologicznie wnoszenie takich konstrukcji może być nieco ryzykowne, ale - jak czytamy w ulotce, którą dostaliśmy razem z biletami wstępu - jest podobno zaprojektowana tak, aby przetrwać trzęsienie ziemi o sile 8 stopni w skali Richtera, z epicentrum w odległości powyżej 20 km. Jednak co będzie, jeśli epicentrum znajdzie się bliżej, niż 20 km, albo będzie silniejsze, niż owe 8 stopni, o tym tego w ulotce przezornie nie piszą, a szczerze mówiąc ten problem zaprząta mi głowę najbardziej w mknącej w górę szybkiej windzie... miły temat do rozważań w pudełeczku zawieszonym trzysta metrów nad ziemią, nieprawdaż? :-)

Widok z góry urzeka. Zieleń Auckland Domain (najstarszy i największy, bo aż 75-hektarowy park, położony w niecce wygasłego wulkanu Pukekawa) i kilkunastu mniejszych parków, niebieski przestwór wody z zielonymi punkcikami wysepek, kołyszące się na falach setki mniejszych i większych jachtów, poszarpana linia gór półwyspu Coromandel, masywna bryła Auckland War Musem czy wdzięczna sylwetka Harbour Bridge – nie mogę się napatrzeć… Jednak największe wrażenie robią na mnie okoliczne wzniesienia. Miasto znajduje się w obrębie ogromnego skupiska wulkanów - w odległości nie większej, niż 20 km od centrum, znajduje się ich aż 48. Najstarszy, Pukekawa, ostatni raz przejawiał aktywność dość dawno, bo jakieś 140.000 – 150.000 lat temu, podczas gdy największy a zarazem najmłodszy nowozelandzki wulkan - Rangitoto, wyłonił się niespodziewanie z wody w wyniku podmorskiego wybuchu zaledwie 600 lat temu, wyrzucając z siebie taką ilość lawy, jaką wszystkie pozostałe nowozelandzkie wulkany razem wzięte. Przyjemniaczek. Dziś wyspa – wulkan stanowi jedną z największych atrakcji miasta. Wyspę porasta las endemicznych drzew pohutukawa. Ponieważ kwitną one tylko pod koniec grudnia, nazwano je nowozelandzkimi drzewami Bożego Narodzenia.
Dzięki ulotce z mapką, którą dostaliśmy razem z biletami, bez problemu rozpoznajemy charakterystyczny kształt wulkanu Mount Hobson, przypominający olbrzymi fotel i One Tree Hill, na szczycie którego rosło kiedyś święte drzewo Maorysów – totara. Niestety zostało ścięte przez bezmyślnych budowniczych miasta w 1952 roku. W ramach przeprosin założyciel i burmistrz miasta, sir John Logan Campbell, posadził w to miejsce cały zagajnik sosen, z których przetrwała tylko jedna. Jednak i ta została ścięta po protestach Maorysów w latach 90 ubiegłego stulecia. Nie spodobało im się, że na wzgórzu, zamiast któregoś z lokalnych gatunków, rośnie sprowadzona z Europy sosna. Nie ma więc już na One Tree Hill ani jednego drzewa, postawiono za to obelisk poświęcony rdzennej ludności kraju oraz Auckland Observatory z planetarium o zasięgu 360°. Warto obejrzeć również pozostałości maoryskiej pa, wzgórze bowiem – podobnie jak wiele okolicznych – jeszcze do początków XX w. zamieszkiwali Maorysi.
Z wieży widać północne dzielnice Auckland, leżące za Waitemata Harbour i kolejne stożki – Mt Victoria w Devonport, znanego z urokliwych kafejek oraz North Head przy wejściu do portu. North Head, dzisiaj część Morskiego Parku Zatoki Hauraki, w XIX stuleciu – ze względu na strategiczne położenie - stanowił kluczowy punkt systemu obronnego Auckland.  W obawie przed rosyjską inwazją ustawiono tutaj olbrzymie działa, zbudowano baraki wojskowe a we wnętrzu góry – bunkry, tunele i instalacje obronne, z których część jest udostępniona zwiedzającym. Natomiast u stóp wulkanu znajduje się zaciszna plaża Chaltenham, jedna ze stu znajdujących się w tej okolicy. Nieco dalej na północ znajduje się jeden z najstarszych wulkanów w regionie – Pupuke, w kraterze którego znajduje się obecnie jezioro o tej samej nazwie.
W obrębie miasta znajduje się jeszcze jeden wart wzmianki wulkan – Mt Eden (zwany przez Maorysów Maungawhau), o wysokości 196 m, z trzema charakterystycznymi stożkami, z którego roztacza się spektakularny widok na miasto. Mamy zamiar się na niego wspiąć, oczywiście o ile się nie rozpada, co niestety z minuty na minutę staje się coraz bardziej prawdopodobne, niebo bowiem zasnuły ciężkie, szare chmury.



Town Hall




Szklane płyty tarasu















Zdjęcia wieży z zewnątrz autorstwa M.

Oczywiście podziwianie widoków to nie jedyna atrakcja Sky Tower. Przecież to mekka wszystkich miłośników sportów ekstremalnych, bowiem z wyższej, otwartej platformy, można w specjalnej uprzęży skoczyć w dół. Nie jest to klasyczne bungy a tzw. sky jump, w którym skoczek zakłada szelki z przymocowanymi do nich linami. Stąd skakał ojciec tego sportu, A.J. Hacker, który w 1998 roku, pobił tutaj swój własny rekord w skokach z nieruchomej konstrukcji.
Lot w dół zajmuje zaledwie kilka sekund (no bo w jakim czasie można pokonać odległość 192 metrów przy prędkości 130 km/godz.?:-)), z małym postojem przed oknami środkowego tarasu, na którym się aktualnie znajdujemy, gdzie – ku uciesze gawiedzi – delikwent przez chwilę zawisa w powietrzu a gapie mają okazję sfotografować jego przerażoną minę. Pyszna zabawa. Nad oknem, za którym przelatuje skoczek, znajduje się zegar, odmierzający czas do kolejnego skoku, przygotowujemy więc aparaty a oto efekty – samobójca odsłona pierwsza:


Odsłona druga

Oraz uwieczniony na krótkim filmie. Operator – M. Godny Oskara co najmniej.




Kiedy w końcu opuszczamy wieżę, zatrzymujemy się przez chwilę na dole i obserwujemy jednego z lądujących skoczków – bladą jak ściana dziewczynę, którą na trzęsących się jak galareta nogach odprowadza na bok obsługa. Pyszna zabawa – a nie mówiłam?

7 komentarzy:

  1. Wspaniałe zdjęcia! Szklana płyta tarasu przemówiła do mojej wyobraźni...brrrr

    OdpowiedzUsuń
  2. Obchodziłam je szerokim łukiem:-) nie pomogły tabliczki, że są wykonane ze specjalnego szkła i wytrzymują nacisk tony. Brrr:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Po moim trupie! Ja bym nie skoczyła :)
    Czytanie takich opowieści budzi we mnie dziką wprost ochotę wyruszenie w dłuuugą podróż. Na razie nie bardzo mogę, to chociaż poczytam :)
    Mam trochę notek wcześniejszych do nadrobienia.

    OdpowiedzUsuń
  4. Chciałam skoczyć z mostu koło Queenstown. Sceneria iście bajkowa, wyobraźcie sobie tylko - góry dookoła, głęboki wąwóz z rzeką pod nogami. Ale jak stanęłam na moście i spojrzałam w dół, nogi się pode mną ugięły (mam lęk wysokości:-) ). Powinnam była nie patrzeć:-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja nie mam lęku wysokości, a mimo to dreszcz przebiegł mi po plecach.To ja sobie tez poczytam w tył:") Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. szkoda ze juz skończyłaś tą wyprawę...

    pozdr
    Jarek

    OdpowiedzUsuń
  7. Jarek, nie skończyłam, ale ostatnio literki mi się jakoś nie składały w słowa a słowa w zdania... zupełny brak weny... Ale dokończę niedługo opis wyprawy, mam też sporo notatek dotyczących miejsc, w których nie byliśmy ale które warto odwiedzić. Wrzucę je stopniowo, niech tylko mi się wszystko w życiu uspokoi:-)

    OdpowiedzUsuń