poniedziałek, 30 listopada 2009

25 września 2008 - część druga

Sezon jeszcze się nie zaczął, więc nie ma problemu z biletami na prom. Jednak już za miesiąc, kiedy zaczną napływać tłumy turystów, warto kupić bilety wcześniej, wypożyczając samochód. Wiele wypożyczalni oferuje je za niewielką dopłatą, trzeba jednak z góry określić datę przeprawy. My mamy ten komfort, że – będąc przed rozpoczęciem sezonu – nie musimy narzucać sobie żadnych ram czasowych.

Na przystani mamy być godzinę przed odpłynięciem, więc teraz pora na śniadanie. Zamiast wybrać jedną z obleganych restauracji z widokiem na zatokę, jak zwykle wybieramy lokal, który wygląda na taki bardziej „miejscowy”. Wiadomo - jedzenie jest najsmaczniejsze i najtańsze tam, gdzie stołują się tubylcy. Okazuje się, że dokonaliśmy dobrego wyboru. Menu jest bogate, porcje duże a ceny bardzo przyjazne klientom. Jedyny mankament, to mewa, czatująca na tosta, leżącego na talerzu M. Siedzi i patrzy z takim wyrzutem, że w końcu rzucamy jej kawałek chleba. Po śniadaniu czas na spacer. Picton jest malutkie i bardzo urokliwe. Skupiło się dookoła przystani i na okolicznych, porośniętych gęstym lasem wzgórzach. Obejście miasteczka zamuje nam pół godziny. Na jednej uliczek dostrzegamy napis „DVD, CD - muzyka, filmy”. Wchodzimy więc do środka, z nadzieją na kupienie płyt z muzyką maoryską. Niestety, sklep jest niemalże pusty. Wygląda jak półki u nas w najświetniejszych czasach komunizmu. Siedzi znudzona dziewczyna, żując gumę i czytając gazetę. No tak, skoro nie ma co sprzedawać, trzeba jakoś zabić czas:-)

Przed 12:00 ustawiamy się w kolejce na przystań. Będziemy się tak smażyć na słońcu niemal godzinę – niestety zakaz czekania z włączonym silnikiem (a co za tym idzie – klimatyzacją) – powoduje, że pasażerowie wchodzący na statek ociekają potem. W końcu zielone światło, możemy ruszać – uff. Parkujemy i wędrujemy na górę kolosa, którym popłyniemy na północ. Otwarte pokłady są niewielkie z kilkoma ławkami, za to w środku statek prezentuje się naprawdę imponująco - restauracja, dwa bary, dwie sale kinowe i kabiny. Oczywiście na początku instalujemy się na pokładzie widokowym. Zimno i mocno wieje, ale bajkowe widoki rekompensują wszystko. Statek odbija od brzegu i poprzez Queen Charlotte Sound kierujemy się na północ, w stronę Cieśniny Cooka. Zieleń wzgórz kontrastuje z błękitem wody, roziskrzonej słońcem. Do zacisznych zatok można dotrzeć wijącymi się drogami lub łodziami. Część z nich jest zamieszkana, widać białe domy, budynki gospodarcze. Przed niektórymi z nich znajdują się morskie hodowle. Dopóki jesteśmy między wysepkami i półwyspami, utrzymuje się spory ruch na wodzie – przede wszystkich cicho sunące po turkusowej wodzie żaglowki, kilka motorówek, przy brzegu widać nieliczne kajaki. Kiedy wpływamy do Cieśniny Cooka, małe jednostki znikają. Jesteśmy tylko my i statek przecinający skosem cieśninę. Jesteśmy na otwartych wodach, wiatr się wzmaga, spienione fale z hukiem uderzają o wysokie burty. Oczywiście nie jest to podmuch, który mógłby zagrozić takiemu kolosowi, ale przecież przy brzegach Północnej Wyspy, w okolicach Wellington (zwanego nie bez powodu „wietrznym miastem”) potrafi wiać naprawdę mocno, zdarzają się nawet cyklony. Rekordowa odnotowana prędkość wiatru to 267 km/h. Właśnie taki silny wiatr spowodował tragedię, która rozegrała się na tych wodach w 1968 roku. Potężny podmuch popchnął na rafy, znajdujące się przed wejściem do portu, niemal nowy prom Wahine, kursujący na trasie Wellington – Christchurch. Roztrzaskany statek zdryfował do portu i zatonął, pochłaniając życie 51 ofiar.

Jesteśmy odrętwiali z zimna, opuszczamy więc pokład i idziemy do baru na herbatę. Wygodne kanapy i fotele zachęcają pasażerów do ucięcia sobie drzemki – większość z nich jest już zajęta i wcale nie śpią na nich dzieci, które radośnie brykają dookoła, ale ich rodzice. My też w końcu, zmorzeni kołysaniem, usypiamy jak koty. Budzimy się przed Wellington, akurat na czas, żeby obejrzeć najbardziej południową część Północnej Wyspy. W pięknym, późnopopołudniowym świetle stolica Nowej prezentuje się naprawdę pięknie. Uroku dodaje jej malownicze położenie, jakiego mógłby pozazdrościć niejeden luksusowy kurort, bowiem miasto z jednej strony otaczają wody Zatoki Cooka, z drugiej zaś pasmo górskie Rimutaka. Nad miastem wznosi się wzgórze Victoria, dokąd prowadzi kolejka linowa.

Okolica ta kiedyś należała do plemion Ngahue, Tara i Tautoki. Według maoryskiej legendy jeden z lokalnych mieszkańców, Maui, złowił rybę tak wielką, że stała się ona po wyciągnięciu całą wyspą. Te Upoko o te Ika a Mau, czyli „Głowa Ryby Maui” to pierwotna nazwa osady, istniejącej tutaj przed powstaniem Wellington. Inna historyczna nazwa to „Whanga Nui a Tara”. Tara był synem wodza Whatonga, który zasiedlił te tereny. Whatonga wysłał Tarę i jego brata, aby zbadali południowy brzeg Wyspy Północnej. Kiedy bracia wrócili niemal rok później, z takim entuzjazmem opowiadali o odkrytych terenach, że wódz postanowił przenieść tam swoje plemię. Byli tutaj pierwszymi osadnikami, stąd na cześć wodza nazwano osadę.

Pierwsi biali kolonizatorzy pojawili się tutaj w 1840 roku, zakładając nad rzeką Hutt osadę, zwaną na cześć dalekiej ojczyzny Britannia, którą z czasem przemianowano na Petone. Ostateczną nazwę stolica zawdzięcza Arthurowi Wellesley, księciu Welington. Osada uzyskała prawa miejskie w roku 1886, a więc 21 lat po ogłoszeniu jej stolicą Nowej Zelandii. Poprzednią było Auckland, jednak położenie Wellington oraz obecność portu morskiego dało mu znaczną przewagę i spowodowało przeniesienie tutaj stolicy. Miasto jest niebyt mocno uprzemysłowione, stanowi za to ośrodek życia akademickiego. Uczelnie wyższe, akademiki, liczne bary i puby tętnią życiem jak nigdzie w kraju.

Schodzimy, a raczej zjeżdżamy na ląd. Niedaleko portu znajduje się centrum handlowe, na którego parkingu zostawiamy samochód. Chcemy obejrzeć jak najwięcej, zanim zapadnie zmrok, więc szybkim marszem przemierzamy ulice. Zwiedzanie zaczynamy od Civic Square, przy którym znajdują się jednej z najważniejszych w stolicy ośrodków kulturalnych- edwardiański Town Hall (ratusz miejski), biblioteka publiczna i City Gallery (galeria miejska) oraz Michael Fowler Centre, w którym odbywają się koncerty.
Obchodzimy dokładnie całe centrum. Miasto nie jest duże, bo liczy niecałe 200.000 mieszkańców, ale jest mimo wszystko jednym z największych w kraju:-) I tę „wielkomiejskość” tutaj widać w ubiorach mieszkańców, sposobie zachowania, klubach pełnych modnie ubranych ludzi. Tutaj też po raz pierwszy mam okazję zobaczyć prawdziwe city – szklane wieżowce, korki na ulicach i biznesmenów w garniturach, opuszczających biura.

Największe wrażenie robi na mnie budynek parlamentu i położonej obok Biblioteki Parlamentarnej – piękne, malowniczo usytuowane w niewielkim parku obok Katedry Wellington. Nie ma straży, więc wchodzimy na trawnik, robiąc zdjęcia, kiedy ministrowie i posłowie opuszczają gmach. Nie ma tu limuzyn z szoferami, każdy z polityków idzie do własnego, nierzadko daleko zaparkowanego samochodu, łącznie z panem premierem, którego mijamy w bramie. Na Nowej politycy nie marnotrawią pieniędzy podatników na służbowe samochody (zwłaszcza, że tych podatników jest tak niewielu:-) ) Gdyby tak się dało ten piękny zwyczaj przeszczepić na nasz własny, polski grunt:-)

Centrum miasta charakteryzuje się nową, murowaną zabudową, jednak wystarczy odejść kilka ulic dalej, by natrafić na piękne, stare drewniane domy z ubiegłego wieku. Na uwagę zasługuje przede wszystkim Old Government Building, który jest jednym z największych na świecie budynków drewnianych. Najstarszym przedmieściem stolicy jest Thorndon z zabytkowymi willami z przełomu XIX/XX w., którego największą ozdobą jest Old St Paul's - urokliwy kościół, zbudowany w 1865 roku jako tymczasowa katedra. Funkcję tę jednak pełnił przez 100 kolejnych lat, do czasu wzniesienia anglikańskiej katedry.Świątynia, położona w otoczeniu zieleni niewielkiego parku, ma piękne wnętrza w stylu angielskiego wczesnego gotyku z wyposażeniem, wykonanym z drewna timu, kauri i matai.

Na mojej liście „zobaczyć koniecznie” mam Te Papa Tongarewa Museum - najsłynniejsze muzeum, łączące w sobie zarówno konwencjonalne jak i nowoczesne interaktywne wystawy. Opowiada zarówno o środowisku naturalnym NZ, jak i jej historii, kulturze i sztuce, przyciągając rocznie miliony turystów. Niestety, z racji na późną porę tym razem obejrzymy je tylko z zewnątrz, jest już zamknięte. Ale muzeum polecam, podobno naprawdę warte uwagi ze względu na znajdujące się w nim wspaniałe zbiory etnograficzne i przyrodnicze. Zostaje na liście „do zobaczenia przy następnej wizycie”, bo rano nie będziemy mieć już czasu na powrót z motelu do miasta.

Jedną z atrakcji miasta jest oddana do użytku w roku 1902 kolejka linowa Cable Car, łącząca centrum z ogrodem botanicznym, uniwersytetem oraz podmiejską dzielnicą, zwaną Kelburn. Kolejka startuje z nabrzeża (Lambton Quay). Na górze znajduje się Cable Car museum oraz Carter Observatory, do którego warto zajrzeć przy okazji ze względu na planetarium oraz ciekawe wystawy astronomiczne.

Nawet nie zauważamy, kiedy robi się ciemno. Wraz z zachodem słońca znacznie spadła temperatura a w dodatku zrywa się silny wiatr, więc decydujemy się na zakończenie spaceru. Teraz tylko kolacja a potem opuszczamy miasto. Zamierzamy przenocować gdzieś na przedmieściach i rano ruszyć na północ. M. prowadzi nas do znanej z wcześniejszego pobytu restauracji. Siadamy w zacisznym kącie na piętrze, mając pod sobą hałaśliwy bar. Obsługująca nas młodziutka kelnerka ma wyraźnie francuski akcent, zapewne to studentka z programu Work & Travel. Chyba pracuje od niedawna, bo na pytanie, czy mają w ofercie jakieś lokalne piwo, rozkłada bezradnie ręce i prosi supervisora. Piwo oczywiście jest a do tego rewelacyjne jedzenie. M. jest wielbicielem ryb i zamawia je na każdy posiłek. I w każdym miejscu – czy to elegancka restauracja jak ta, czy malutki lokalik zagubiony gdzieś przy drodze w głębi kraju – są pyszne. Zawsze świeże i świetnie przygotowane. Ja staram się popróbować wszystkiego. Kuchnia tutaj bardzo przypomina brytyjską, ale wskutek dużej emigracji Azjatów wiele ich potraw weszło na stałe do tutejszego menu. Najbardziej mnie ciągnie do tych licznych sushi-bars, ale M. ostrzega, że mogę mieć problemy z żołądkiem. Dobra, zjem ostatniego dnia! Najwyżej pocierpię w samolocie!

Wracając do auta gubimy drogę. Co zabawne, M. już kiedyś zgubił się dokładnie w tej samej okolicy, gdzie przejście na przystań blokują tory kolejowe. Krążymy bezradnie, robi się coraz później i zimniej a w zasięgu wzroku ani jednej żywej duszy, która mogłaby wskazać nam drogę. W końcu po drugiej stronie ulicy dostrzegamy dwie kobiety. Nasz sprint przez jezdnię chyba je nieco wystraszył, jednak uspokoiły się, kiedy – zamiast prosić o portfele – pytamy o centrum handlowe. Okazało się, że należało skręcić w przejściu podziemnym, które mijaliśmy wcześniej. Wracamy. Zimno!
Wyjeżdżamy poza miasto. Po raz pierwszy widzimy trasę szybkiego ruchu. A ruch... ho ho mili państwo, takiego tośmy jeszcze tutaj nie widzieli. Auto przy aucie, nie podejrzewałam, że w tym kraju jest ich aż tyle. Do tej pory widzieliśmy przecież głównie owce. M. wyjaśnia, że o ile południowa wyspa jest regionem typowo rolniczym, o tyle północna jest bardziej zindustrializowana. Więcej dużych miast, zakładów przemysłowych a co za tym idzie i lepsze drogi.
Motel tym razem wybieramy z przewodnika. Zależy nam na tym, żeby leżał blisko trasy, którą jutro będziemy się poruszać. Na miejscu okazuje się, że jest idealnie usytuowany a do tego bardzo wygodny, choć niedrogi. Znowu nam się udało dobrze trafić. Czy tu są w ogóle jakieś brzydkie motele?

A oto i Picton:

















Halo, czy ten tost jest bezpański?


No dajcie jeść, nie widzicie jaka jestem chuda?

I jeszcze trochę zdjęc z Queen Charlotte Sound:





















Cieśnina Cooka


Budynek parlamentu - ul:-)




Biblioteka parlamentarna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz