niedziela, 22 listopada 2009

24 września 2008

W pogodny, słoneczny dzień, jaki mamy dzisiaj, zachodnie wybrzeże jawi się jako magiczna kraina ośnieżonych szczytów, błyszczących jezior i bujnych lasów deszczowych. Wprawdzie u stromych zboczy gór kłębią się chmury, ale znikają w zderzeniu ze skałami.




Fox o poranku

Gdzieś tam jednak czai się deszcz, ponieważ w recepcji motelu informują nas o zawieszeniu wszystkich lotów nad lodowce – pomimo oślepiającego słońca zapowiadana jest silna ulewa i nikt nie chce ryzykować. Trudno. W końcu i tak zamierzamy tu jeszcze kiedyś wrócić. Będziemy więc oglądać lodowce z ziemi.

Kierując się znakami, wjeżdżamy w gęsty las, pełen olbrzymich paproci. Dojazd na parking przy lodowcu Fox zajmuje nam dziesięć minut, dalszą część drogi odbywa się pieszo. Ze względu na wczesną porę jest niemal pusto. Idziemy wolno głęboką doliną, położoną wśród wysokich skał. Po naszej prawej stronie wartko płynie szeroki strumień. Słońce ciągle jeszcze jest nisko nad horyzontem i dolinę zalega głęboki cień, powodując, że powietrze jest ciągle mroźne. Panuje idealna cisza, słychać tylko szum wody i z rzadka krzyk jakiegoś ptaka. Maszerujemy już dobre 20 minut, kiedy drogę zagradza nam rwący i pieniący się na licznych głazach potok, który trzeba przebyć skacząc po śliskich kamieniach. Skały są mokre i – niektóre – oblodzone a woda lodowato zimna. M. skacze z kamienia na kamień, ale nie jest to specjalnie bezpieczne – kilka razy zachwiał się niebezpiecznie, raz osunęła mu się noga, więc rezygnuję z przeprawy. Nie mam ochoty na zimną kąpiel. Zostaję więc po mojej stronie potoku, do lodowca na szczęście jest już bardzo blisko, więc stąd mogę go obejrzeć w całej okazałości. Potężny jęzor spływa ze zbocza góry – wydawałoby się – z samego, tonącego w chmurach, wierzchołka. Lód kończy się bezpośrednio nad rzeką a w jego pokrywie zieje jama, do której można wejść.


 









Lodowiec Fox

Powoli wracamy do auta. Mijają nas grupki rozbawionych turystów. O tej porze podjeżdżają już całe autokary, chociaż to jeszcze nie sezon. Słyszymy głównie język niemiecki i – podobnie jak w Polsce – są to przede wszystkim osoby starsze. Szlak powoli się zaludnia a my mamy nadzieję wyprzedzić cały ten tłum w drodze do lodowca Franz Josef. Tutaj czeka nas dłuższy, bo prawie godzinny spacer. Okolica robi na nas ogromne wrażenie – wędrujemy paprociowym lasem, mijając niewielkie piękne jeziorka. Ze skał z szumem spada woda, jest mnóstwo pięknych ptaków, których nazw niestety nie znamy.



















 Halucynogenne:-) ?

Na końcu szlaku czeka nas niespodzianka - przeprawa mostem zawieszonym nad rzeką o dziwnej barwie pustynnego piachu. Z mostu roztacza się niesamowity widok na całą dolinę. Niestety, akurat w momencie, kiedy wyciągamy aparaty, zaczyna kropić drobny deszcz. Kiedy o poranku recepcjonista nas przed nim ostrzegał, nie chciało nam się wierzyć, że może padać. Słońce było tak oślepiające a niebo niemal zupełnie bezchmurne, że nieprawdopodobnym się wydawało, żeby spadła choć kropla. Jednak o tej porze roku i na tej szerokości geograficznej pogoda bywa kapryśna. Nie wiedzieć kiedy ciężkie chmury przesłoniły niebo szaro-żółtą, nisko zalegającą czapą. Dzień poszarzał w ciągu kilku minut, jakie zajęła nam ostrożna przeprawa z jednego brzegu tej dziwnej żółtej rzeki na drugi.





Przejście na drugą stronę przyprawia mnie o szybsze bicie serca – most huśta się pod naszym ciężarem na wszystkie strony a deski są przegniłe. Niektórych w ogóle brak, widać przez nie kotłującą się na skałach wodę. Idę powoli, ostrożnie stawiając stopy. Kiedy jeden ze szczebelków łamie się z trzaskiem, zamieram. Ale pozostałe trzymają mocno, więc podejmuję wędrówkę. Po kilku pełnych napięcia minutach docieram do drugiego brzegu. Uff, nareszcie! Teraz czeka nas jeszcze tylko krótka trasa wiodąca przez las i to już koniec szlaku. Zawracamy. I znowu, jak przy poprzednim lodowcu, mijają nas tłumy wycieczkowiczów. Są całe rodziny z niemowlętami w nosidełkach, wytrawni turyści zaopatrzeni w wygodne buty i plecaki oraz wyfiokowane paniusie na szpilkach. Bardzo chciałabym dowiedzieć się, jakiej są narodowości bo wyglądają w jakiś sposób znajomo i odnoszę dziwnie wrażenie, że pochodzić mogą zza naszej wschodniej granicy. Niestety milczą, przechodząc mimo, i pozostaje mi tylko przypuszczenie.
Wychodząc z lasu na parking, zatrzymujemy się na chwilę przy tablicy informacyjnej. Okazuje się, że zrobiliśmy duży błąd, nie czytając jej przed wycieczką, bo... wybraliśmy trasę, z której można obejrzeć lodowiec z daleka, a tę prowadzącą najbliżej po prostu przegapiliśmy. Oj gapy, gapy, zależało nam na długim spacerze, ale nie pomyśleliśmy, żeby sprawdzić, czy najdłuższa to jednocześnie najciekawsza trasa:-) Nie mamy jednak czasu na zrobienie drugiej – na dziś zaplanowaliśmy długi, bo ponad pięćset kilometrowy, przejazd aż do Picton, z którego jutro zamierzamy przeprawić się na północną wyspę. Z żalem opuszczamy parking... no, ale przecież KIEDYŚ JESZCZE TU WRÓCIMY!

Komu w drogę, temu czas. Kierunek – północ. Pogoda piękna, robi się coraz cieplej i bardziej zielono.















Kierujemy się wzdłuż wybrzeża trasą numer 6, zwaną Glacier Highway, do Greymouth. Pierwszą mijaną miejscowością jest Whataroa, gdzie znajdują się jedyne na NZ siedliska kotuku (białej czapli), następnie malutkie, liczące niespełna 350 mieszkańców, Hari Hari. Zaistniało ona na chwilę na łamach gazet w 1931 roku za sprawą australijskiego lotnika Guya Menzis, który postanowił samotnie pokonać Morze Tasmana, lecąc z Sydney do Blenheim, położonego na północnym wybrzeżu Wyspy Południowej. Niestety, 11 godzin po starcie jego samolot uległ awarii i rozbił się na położonych w pobliżu Hari Hari bagnach La Fontaine.

Kolejną miejscowością jest Ross, założone – jak wiele nowozeandzkich miast – w czasach gorączki złota, w 1865 roku. Przytulone do porośniętych lasami deszczowymi wzgórz, leży między rzekami Totara i Mikonui. Miasteczko stało się znane w roku 1909 dzięki dwóm poszukiwaczom złota, którzy na brzegu Jonas Creek znaleźli olbrzymi samorodek, o wadze około 3 kg!
Osada straciła na znaczeniu wraz z wyczerpaniem się zasobów złotego kruszcu a dzisiaj jest to spokojne, urokliwe miejsce, które jednak nie zatraciło historycznego charakteru. Zachowały się budynki pochodzące z początku ubiegłego wieku, odtworzono dawną wioskę poszukiwaczy złota, mamy tutaj również niewielkie Miner’s Cottage Museum.
W tych samych czasach zostało założone następne mijane przez nas miasto – Hokitika. Niewysoką, kameralną zabudową bardzo przypomina Ross, i – podobnie jak tam – zachowało się wiele pamiątek po czasach gorączki złota. Oczywiście wiele jest sklepów ze złotem ale równie dużo z tradycyjną biżuterią, jako że niedaleko od miasta swoje ujście ma rzeka Arahura, tradycyjne miejsce wydobycia nefrytu, używanego przez Maorysów w dawnych czasach do wyrobu broni, narzędzi a także ozdób i biżuterii.
Do sklepów wolę nie wchodzić, obawiam się, że gdybym zaczęła oglądać biżuterię, moglibyśmy stracić cały dzień:-) Wypijamy więc tylko herbatę w przydrożnym zajeździe i ruszamy dalej, do Greymouth. Kiedyś Maoryska pa, czyli ufortyfikowana wioska, znana jako Mawhera, teraz jest największym miastem zachodniego wybrzeża. Liczy AŻ 10.000 mieszkańców:-)
Ta kameralność miast Południowej Wyspy bardzo mi się podoba. Nie ma szklanych wieżowców, klonów w garniturach i pośpiechu. Tutaj ludzie są spokojni, uśmiechnięci, mają czas na pogawędkę. Właściwie wszędziej, gdzie się zatrzymujemy, słysząc obcy akcent zagadują, skąd jesteśmy. I jest to pierwszy odwiedzany przeze mnie kraj, gdzie Polska i Polacy nie wywołują negatywnych skojarzeń. „Polska... ależ to strasznie daleko” dziwią się wszyscy. Są niezmiernie ucieszeni, kiedy mówię, że odwiedzenie ich kraju było dla mnie wielkim marzeniem i że jestem urzeczona Nową i oczywiście wszyscy znają Lecha Wałęsę i naszego papieża. Gdzieś na jakiejś stacji benzynowej, położonej na zupełnym odludziu miły starszy pan za ladą bardzo dokładnie mnie wypytuje, co już widzieliśmy, co jeszcze zamierzamy zobaczyć, radzi co zwiedzać i jest naprawdę ucieszony, że z tak dalekiego kraju przyleciałam tylko po to, żeby obejrzeć jego ojczyznę. Uśmiech, miłe gesty – to czego tak bardzo brakuje mi w Polsce, jest tu na porządku dziennym. Można pogadać w sklepie, pożartować z kasjerem w banku (jak w Picton, gdzie kasjer radził mi „wydoić” M. z całej gotówki, zamiast wydawać swoją:-) ach, gdzie ta męska solidarność?), dowiedzieć się wszystkich potrzebnych informacji od usłużnego kelnera w restauracji.
W Greymouth porzucamy State Highway 6, skręcamy na północny wschód i z biegiem rzeki Grey zmierzamy do Reefton (które już w 1888 roku zostało ono zelektryfikowane, jako pierwsze w kraju), a stamtąd przez Murchison, St. Arnaud, Blenheim by na końcu dotrzeć do celu podróży - Picton.

Na Nowej znajduje się czternaście parków narodowych, z tego aż 10 leży na Wyspie Południowej. Jadąc z Queenstown do Picton mijamy cztery z nich – Mt Aspiring i Westland, które mamy już za sobą oraz – na trasie pomiędzy Greymouth i Picton – dwa kolejne. Są to Kahurangi National Park i Nelson Lakes National Park. Oprócz nich na trasie naszego przejazdu znajdują się dwa rezerwaty: Victoria Forest Park oraz Mount Richmond Forest Park. Czeka nas przejazd przez małe, kameralne miasteczka, porośnięte lasami góry, nad jeziorami o gładkich taflach. Tak właśnie wygląda rezerwat Victoria, pierwszy na naszej trasie. Jest to największy rezerwat NZ, porośnięty głównie buczyną, której występuje tutaj aż pięć różnych gatunków. Zwalniamy, ale na zatrzymywanie się nie mamy niestety czasu. Następny w kolejności, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów dalej jest Kahurangi National Park. Jest to drugi pod względem wielkości park narodowy NZ i – jak piszą w moim przewodniku Lonley Planet – niewątpliwie najpiękniejszy. 450.000 hektarów absolutnej krainy cudów z ponad stoma gatunkami ptaków i największym na półkuli południowej systemem jaskiń a co za tym idzie – ogromnymi pająkami jaskiniowymi, których rozpiętość odnóży sięga 12 cm! (brrr). Rośnie tutaj 50% z występujących w całym kraju gatunków roślin a w górach aż 80% gatunków nowozelandzkich roślin alpejskich. W parku tym znaleziono najstarszą skamielinę w Nowej Zelandii. Jej wiek określono na 540 milionów lat!!!
Na terenie parku kręcono niektóre sceny Władcy Pierścieni. Okolice góry Mount Owen posłużyły w scenach wyjścia z Morii, natomiast okolice góry Mount Olympus udawały miejsce, gdzie Drużyna Pierścienia chowa się przed Krebainami po wyjściu z Rivendell.
Kahurangi najlepiej zwiedzać pieszo, wybierając 82 kilometrowy Heaphy Track. Może nie jest tak malowniczy jak Szlak Milford, ale ma swój urok. Wyprawa zabiera zwykle od czterech do sześciu dniu i obejmuje między innymi wspinaczkę na Górę Perry i wędrówkę wybrzeżem, któremu egzotycznego charakteru dodają palmy nikau. Na podróżnych czeka siedem chat, gdzie można zanocować (większość zaopatrzona nawet w gazowe kuchenki) oraz dziewięć kampingów.
My – ze względu na ograniczony czas, park oglądamy jedynie z okna samochodu. Przed nami jeszcze wiele kilometrów, dlatego nie zatrzymując się, jedziemy dalej do St Arnaud, położonego bezpośrednio nad jeziorem Rotoiti, należącym do Nelson Lakes National Park. Obejmuje on dwa piękne jeziora – Rotoiti oraz Rotoroa, obrzeżone gęstą buczyną, z majaczącymi w tle, porośnięte lasami górami. Ściemnia się powoli, jedziemy niezbyt szybko, bo droga prowadzi przez góry, wzniesienia, serpentynami w górę i w dół.

Zatrzymujemy się gdzieś wysoko. Dookoła panuje absolutna ciemność, aż po horyzont nie widać ani jednego miasta, wsi, nawet pojedynczego światła domostwa. W promieniu wielu kilometrów nie ma nikogo, poza nami. Niebo jest rozgwieżdżone i nagle dostrzegam, jak bardzo jest nieznajome. Nie widać żadnych znanych gwiazdozbiorów, nie ma swojskiej Wielkiej Niedźwiedzicy, za to dokładnie nad nami błyszczy Krzyż Południa. Dopiero tutaj, patrząc w niebo, uświadamiam sobie, że jestem na drugiej pólkuli, tak daleko od domu.
Chwila odpoczynku i wracamy do samochodu. Ciągle jeszcze mamy wiele kilometrów do przejechania. Gdzieś po lewej stronie mijamy Mt Richmond Forest Park, doskonałe tereny dla lubiących się wędrówki po górach, jazdę na rowerze, kajakarstwo czy łowienie ryb. Na terenie rezerwatu przygotowano kilka szlaków turystycznych, łatwiejszych, jak Onamalutu Scenic Reserve, oferujący spacer bukowym lasem i porosłymi gęsta trawą łąkami i trudniejszych, jak pięciogodzinna wędrówka na szczyt Fishtail Mountain.

Postanawiamy zanocować za Blenheim, stąd mamy już tylko kilka kilometrów do Picton. Szukamy sensownie wyglądającego motelu. Oczywiście jak zwykle, ulica wjazdowa i wyjazdowa z miasta pełne są hoteli, moteli, tych z wyższej półki i przeznaczonych dla backpackers. Jesteśmy strasznie zmęczeni... cały dzień za kółkiem. Kiedy około 21:00 docieramy w końcu do motelu i w recepcji sympatyczna pani pyta, skąd przyjechaliśmy, nie potrafimy sensownie odpowiedzieć. Skąd? A stamtąd. Znaczy, z południa.
Mamy szczęście do moteli – ten znowu jest tani i dobrze wyposażony – miękkie łóżka, jak zwykle w pełni wyposażona kuchnia i miła niespodzianka... jaccuzi. Kładziemy się z ulgą w wannie, w ogromnej kopie piany. Achhhhh....
Sprawdzamy w informatorach promy na Wyspę Północną. Dwie różne firmy oferują przeprawy, promy odpływają około południa. Wybieramy ten o 13:00, jest bowiem najtańszy (a różnica w cenie jest spora) no i chcemy trochę odespać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz