czwartek, 29 października 2009

20 września 2008

Budzimy się na długo przed świtem. Poranek jest bezchmurny i rześki, za chwilę wstanie słońce.


W jednej z ulotek wyczytaliśmy o pięknych wapiennych skałkach, które znajdują się przy naszej trasie, postanawiamy więc trochę zmodyfikować dzisiejszy plan i zboczyć z drogi. Okolica staje się coraz piękniejsza – zbliżamy się powoli do gór, które majaczą w oddali. Na razie jedziemy przez równinę, pociętą licznymi rzeczkami i potokami o kamienistym dnie.





Zjeżdżamy w bok od głównej trasy. Przy wjeździe do niewielkiego rezerwatu umieszczono szlaban. Tablica informuje, że należy uiścić opłatę (skrzynka poniżej) i samodzielnie podnieść szlaban. Wydaje mi się to zabawne – obawiam się, że w Polsce nie mogłoby to funkcjonować – kto by płacił, skoro nie pilnują? A tu proszę.
Droga, którą przyjdzie nam teraz jechać, zdecydowanie nie nadaje się dla forda, którym się poruszamy, już raczej przydałby się tu samochód terenowy. Oj, chyba w naszej wypożyczalni samochodów nie byliby nią zachwyceni. Czy my przypadkiem nie mamy w umowie klauzuli, która zakazuje nam poruszania się szutrówkami?:-)





Docieramy do skałek dopiero po godzinie, spacerujemy trochę i w drogę powrotną. Wracamy na główną trasę, wiodącą do Mt. Cook. Zatrzymujemy się po drodze nad jeziorem Ruataniwha na rzece Ohau, kilka kilometrów przed Twizel.




Twizel jest stosunkowo młodym miastem. Jego budowa rozpoczęła się w roku 1968, wraz z budową największej na NZ elektrowni wodnej. Miasteczko ma dobrze rozwinięta infrastrukturę turystyczną. Sprzyja temu zarówno bliskość aż sześciu jezior (Tekapo, Alexandrina, Pukaki, Ohau, Ruataniwha and Benmore) jak i Alp Południowych, z doskonałymi stokami narciarskimi i pięknym Parkiem Narodowym Aoraki.

Droga powoli pnie się w górę. Przecinają ją liczne mostki, szerokie na jeden tylko samochód. Musimy zwracać baczą uwagę na znaki, informujące o tym, kto ma pierwszeństwo. Na początku dziwię się takim rozwiązaniom, ale po kilku dniach pobytu na Nowej już wiem, czym się kierują tutejsze władze – jest tu po prostu zbyt dużo rzek, strumieni i potoków. Ale akurat tutaj, na Południowej Wyspie, ruch na drogach jest stosunkowo niewielki. To region głównie rolniczy, dużo owiec, mało ludzi:-) przemysł skupia się na północy.




Pokrywa chmur jest coraz niżej, światło staje się przytłumione, dokoła rosną ostre nagie szczyty, gdzieniegdzie pokryte śniegiem. Po prawej mamy stalowoszare jezioro Pukaki. Spomiędzy wzgórz wyjeżdżamy niespodziewanie na rozległą równinę. Przed nami majaczy we mgle monumentalna Mt. Cook, najwyższe wzniesienie Nowej Zelandii (3.754 m.n.p.m). Wjeżdżamy do Aoraki Village, niewielkiej osady u stóp góry. Tutaj zaczyna się park narodowy, kraina lodu i skał, której 40% powierzchni zajmują lodowce. Największy z nich to Lodowiec Tasmana o długości aż 27 km i szerokości 3km. Na terenie parku znajduje się też 19 szczytów o wysokości ponad 3.000 m, wliczając w to oczywiście Górę Cooka oraz niewiele od niej niższą Górę Tasmana (3.497 m n.p.m.).

Maorysi nazywają najwyższy szczyt Alp Aoraki. Według maoryskiej legendy Aoraki i jego trzej bracia byli synami boga Rakinui - Niebiańskiego Ojca. Pewnego dnia chłopcy wyprawili się w swoim canoe w morze. Zdarzyło się jednak nieszczęście – ich czółno przewróciło się na rafie. Szukając ratunku, Aoraki i jego bracia wdrapali się na przewróconą łódź. Nagle zerwał się mroźny wiatr, który zamienił ich samych w głazy – szczyty Alp Południowych a canoe, którym płynęli, w Wyspę Południową. Od wieków Maorysi nazywają tę część swojego kraju Canoe Aoraki – Te Waka o Aoraki.

Tereny parku są rajem dla miłośników narciarstwa, wspinaczki i długich spacerów. Piękne doliny, pokryte latem łanami ziół, krystalicznie czyste jeziora i lodowce przyciągają tłumy urlopowiczów. Dodatkową atrakcję stanowi oferta lotów widokowych nad górami z możliwością lądowania na lodowcu.

Nam jednak pogoda nie dopisała – kiedy jemy lunch (jedyny niesmaczny posiłek w ciągu całego pobytu, w restauracji The Hermitage Hotel – lepiej omijać to miejsce z daleka), mgła zasnuwa niemalże całą górę. Jest przenikliwie zimno, wieje. Ze spaceru i zdjęć niestety nic nie będzie, jedziemy więc na niewielkie lotnisko, skąd odbywają się loty nad lodowce. Mamy pecha, nie sprawdziliśmy wcześniej w internecie rozkładu lotów a na miejscu okazuje się, że akurat w piątki się nie odbywają. Miła dziewczyna w recepcji radzi, żebyśmy spróbowali z drugiej strony gór, niedaleko lodowca Fox i Franz Josef. Opuszczamy więc Mordor, cofając się do Omarama, gdzie nocowaliśmy poprzedniego dnia i ruszamy drogą nr 8 do Cromwell i dalej szóstką do Queenstown.

Krajobraz się zmienia, podobnie jak pogoda. Robi się coraz cieplej, bardziej zielono. Jedziemy malowniczą drogą, po lewej ręce mamy wysokie wzniesienia,po drugiej rzeki, jeziora, pola uprawne i winnice.



Jesteśmy w rejonie zwanym Central Otago. Jak informuje nasz przewodnik, w tutejszych rodzinnych winnicach produkowane jest najlepsze w kraju wino, postanawiamy więc zajechać do jednej z nich. Oglądamy butelki, miły pan opowiada nam trochę o każdym szczepie a na koniec wyciąga katalog z cenami. Od razu przechodzimy do najtańszych, bo butelka kosztuje tutaj równowartość noclegu dla dwóch osób w pięciogwiazdkowym hotelu. Jednak jak się okaże wieczorem, nawet to najtańsze okazało się być jednym z najsmaczniejszych, jakie kiedykolwiek piłam.

Późnym popołudniem docieramy do Queenstown. Zanim wjedziemy do miasta, skręcamy w bok, żeby obejrzeć stary, drewniany most nad rzeką Kawarau. Rzeka płynie skalistym wąwozem, poroniętym lasem. Dookoła wznoszą się wysokie szczyty. Niebo jest czyste i widać lądujące na pobliskim lotnisku samoloty pasażerskie oraz małe prywatne jednostki przecinające niebo - wydawałoby się, że zdecydowanie za nisko. Ależ oni tam z góry muszą mieć piękny widok...



Queenstown jest jednym z najpiękniej położonych na Nowej miast – w otoczeniu gór, bezpośrednio nad malownicznym jeziorem Wakatipu. Tutejsze trasy narciarskie przyciągają miłośników szusowania a na wzniesieniach otaczających miasto kręcono niektóre sceny mojego ukochanego Władcy Pierścieni. Zresztą nie są to jedyne możliwości spędzania wolnego czasu. Kiedy przed wyjazdem weszłam na stronę miasta, od ilości rozrywek zakręciło mi się w głowie: skoki na bungee i spadochronach, loty widokowe, rejsy po jeziorze, wspinaczka, jazda na nartach, surfing, rafting, golf, jazda konna, kajaki, rowery, łowienie ryb, zwiedzanie winnic... zresztą zobaczcie sami - http://www.queenstown-nz.co.nz/information/searchresults/?realm=activities&listingtype=PROD ... no i jak tu nie zwariować:-)agonia wyboru:-)

Natomiast 20 km od Queenstown znajduje się nie mniej ciekawe i malownicze miasteczko Arrowtown, którego historia sięga roku 1862, kiedy to w pobliskiej rzece Arrow znaleziono złoto. Wieść o odkryciu rozprzestrzeniła się lotem błyskawicy, zaczęli tu więc ściągać ludzie najróżniejszego autoramentu, skuszeni wizją łatwego zarobku. To właśnie oni przyczynili się do gwałtownego rozwoju osady, która w okresie swojej świetności liczyło ponad 7.000 mieszkańców. Obecnie Arrowtown jest dużo mniejsze, bardzo kameralne, z piękną historyczną zabudową, ciekawymi pozostałościami z okresu gorączki złota (m.in. osada chińskich poszukiwaczy tego cennego kruszcu), muzeum okręgowym, galeriami sztuki, polami golfowymi i winiarniami. Miasteczko jest urokliwie usytuowane nad rzeką, w otoczeniu wzgórz.

Do Queenstown wjeżdżamy na chwilę przed zmrokiem. Szeroki deptak, niewysoka zabudowa i piękna plaża a nad nami monumentalne szczyty – miasto robi na mnie niesamowite wrażenie. Na szczęście zima a wraz z nią sezon narciarski się skończyły, więc nie ma tłumów turystów, choć M. twierdzi, że w środku sezonu tłok na tutejszych ulicach jest równie gęsty, jak na naszych Krupówkach.

Droga powoli pnie się w górę, ściemnia się już. Przed nami potężna góra, na którą mozolnie się wspinamy. W końcu dojeżdżamy na miejsce. Nasz hotel jest najbardziej bajkowym miejscem na ziemi. Zmęczona długą podróżą, już wcześniej błagałam M., żebyśmy zameldowali się w pierwszym lepszym motelu po drodze, ale teraz dziękuję w duchu Bogu, że tego nie zrobiliśmy. Ogromny przeszklony hall wychodzi na miasto. W dole morze świateł i błyszcząca w świetle księżyca tafla jeziora. Światła w holu przygaszone, w restauracji zapalone świeczki na każdym stoliku i ogromny kominek na środku, z buzującym ogniem i dwoma wygodnymi skórzanymi fotelami przed nim.
Ale prawdziwa niespodzianka czeka mnie w pokoju – prosimy o coś większego, bo zamierzamy spędzić tu kilka dni. Dostajemy dwupoziomowy apartament – na dole dwie sypialnie, łazienka z wanną i toaleta a na górze ogromny salon z w pełni wyposażonym aneksem kuchennym (lodówka, kuchenka z piekarnikiem, zmywarka do naczyń, nie mówiąc już o komplecie garnków i całej zastawie) i codziennie uzupełnianym zapasem kawy oraz herbaty. Obok kolejna toaleta i niewielka pralnia z pralka i suszarką. Mamy też antresolę powyżej, z której nie korzystamy w ciągu całego pobytu. Dwa ogromne tarasy, wygodne kanapy, tv i bajkowy widok za oknem – czy ja jestem w raju?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz