wtorek, 27 października 2009

19 września ciąg dalszy

„ ...teren tutaj jest równinny i jednolity aż do skraju wzgórz, położonych około 4 do 5 mil w głąb lądu. Cała kraina wydaje się być nieurodzajna, nie napotkaliśmy też żadnych śladów tubylców.” zapisał w swoich dziennikach kapitan James Cook, który 20 lutego 1770 roku na statku Endeavour dopłynął do ujścia rzeki Waitaki, „około 3 mil od brzegu”, w okolice dzisiejszego Oamaru.

Krajobraz od czasów wypraw kapitana Cooka się nie zmienił. Ach – wzdycham w duchu, oglądając płaską równinę za oknem, niczym się nie różniącą od widoków znanych z Europy – gdzie te ośnieżone szczyty nad krystalicznie czystymi jeziorami, znane z pocztówek i filmów, ach gdzie? Dookoła tylko płaskie jak stół pola, krowy i cała masa owiec.


Gatunek owcy - nieśmiała. Na widok aparatu natychmiast chowa się w trawę.


Gatunek - pozowniczka (pozerka?). Kiedy tylko ktoś wyciąga aparat, natychmiast ustawia się do zdjęcia:-)

Podobno żyje w tym kraju 35 mln tych sympatycznych zwierząt, a więc dziesięć razy więcej, niż ludzi:-)

Oamaru, do którego zmierzamy, to największe miasto regionu zwanego Północnym Otago, liczące ok. 12.000 duszyczek. Nazwa wywodzi się z języka Maorysów i oznacza „miejsce Maru” – boga wojny, syna Rangihore (boga skał i kamieni). Miejsce odkryte przez kapitana Cooka, zamieszkane było jednak na długo przed jego wyprawą (od roku ok. 1200) przez ludność przybyłą tutaj prawdopodobnie aż z Chin (via Taiwan i południowy Pacyfik). W owych czasach nie byli chyba zbyt przyjaźnie nastawieni do białych przybyszów, bo – jeśli wierzyć dziennikom wielebnego Charlesa Creeka, brytyjskiego misjonarza – zdarzało im się... zjadać poławiaczy fok:-)

Lata czterdzieste XIX w. to czasy przemierzających te tereny odkrywców i podróżników, natomiast pierwszym europejskim osadnikiem był James Saunders, parający się handlem z Maorysami. Osiadł tu jeszcze przed rokiem 1850, w którym to przybyła większa grupa osadników, w tym Hugh Jackman, który jako pierwszy w tym rejonie założył hodowlę owiec. I właśnie sektor rolniczy stał się przyczynkiem do gwałtownego rozwoju miasta. Ponadto Oamaru stało się w krótkim czasie (od budowy falochronu w 1871 roku) ważnym portem handlowym i rybackim. Wprawdzie w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia lokalny port stracił na znaczeniu, ale za to kwitnie turystyka – malownicze krajobrazy doliny rzeki Waitaki, piękna architektura oraz kolonie niebieskich (zwanych również małymi, o pięknym upierzeniu w kolorze indygo) i żółtookich pingwinów zwabiają rocznie tysiące turystów.


Nas również przywiodła w te okolice chęć zobaczenia jednego z najrzadziej występujących na świecie gatunków – niezwykłego pingwina żółtookiego, zwanego przez Maorysów Hoiho. Spotyka się go wyłącznie na Nowej Zelandii, na wybrzeżach Południowej Wyspy, wyspie Stewarda (to ta mała na samym południu) oraz częściowo tylko na Wyspie Północnej. Ich liczbę szacuje się na ok 2.000 par na wyspach Auckland i Campbell, ponadto ok. 500 par na Wyspie Południowej i ok. 150 na Wyspie Stewarda. Niestety dzikie koty, fretki oraz psy mocno przetrzebiają populację, zabijając pisklęta.

Żółtookie pingwiny mają do 65 cm wysokości i ważą między 5 a 6 kg, co oznacza, że jest to czwarty największy gatunek pingwina na świecie. Gniazda zakładają w lasach bądź zaroślach, w sierpniu, a po 40 – 50 dniach wylęgają się młode, przy czym rodzice dzielą się obowiązkiem wysiadywania jaj (brawo tatusiowe!). Każdego dnia o świcie pingwiny opuszczają kolonię i wracają dopiero ok. 17:00, na czas karmienia młodych. To najlepszy moment, żeby je zobaczyć. Są bardzo płochliwe, dlatego plaże, przy których zakładają gniazda, popołudniami są zamknięte. Ogląda się je z góry, z platform widokowych. Zamierzamy dotrzeć tam na tyle wcześnie, żeby pospacerować po plaży, zanim zostanie zamknięta i potem obejrzeć ptaki.

Do Oamaru dojeżdzamy koło 15:00. Kluczymy po mieście, szukając Bushy Beach, aż w końcu ktoś litościwie wskazuje nam drogę.



Plaża jeszcze jest otwarta, więc schodzimy na nią, mając nadzieję, że któryś pingwinek wróci wcześniej i uda nam się go zobaczyć z bliska. I nagle – jest! Nieduży, zabawnie chwiejąc się, wychodzi z wody i maszeruje w krzaki, porastające pobliską skarpę.


Siedzimy bez ruchu, żeby go nie przestarszyć, ale już się nie pojawia. Czekamy jeszcze pół godziny, jednak bezsuktecznie, więc wracamy do miasta na lunch. Wybieramy restauracyjkę polecaną przez przewodnik. Jest niewielka, z malutkim patio na tyłach i sympatyczną obsługą. Czekając na nasze zamówienie, bawimy się czytaniem napisów, które na ścianie nad nami umieścili klienci. I tu niespodzianka – jest kilka wpisów po polsku! Jak widać nie tylko nas skusiły te wyjątkowe pingiwny.

Po skończonym posiłku dopisujemy swoją opinię i wracamy na plażę. Jest już zamknięta, a strażnik parku pokazuje nam, jak dojść na platformę widokową, umieszczoną na skarpie, wysoko nad wodą. Zgromadziła się mała grupka turystów, dostaliśmy lornetki i czekamy. Pierwszy ptak pojawia się niemal po godzinie, ale kiedy wszyscy przepychają się na platformie, żeby go sfotografować, M. odciąga mnie na bok i pokazuje... pięknego małego pingwinka, który siedzi pod krzaczkiem pół metra od naszych nóg. Nikt go jeszcze nie widzi, wszyscy są zajęci oglądaniem jego pobratymca, wędrującego po plaży daleko w dole, a my tymczasem cichutko ustawiamy aparaty i spokojnie fotografujemy maleństwo.


Pingwinek jednak, zaniepokojony ruchem i gwarem, zaczyna dostojnie schodzić w dół, kiedy zauważa go reszta turystów. Tłumek rzuca się za nim, a my – usatysfakcjonowani – wracamy do samochodu. Zobaczyliśmy pingwiny! Jeszcze tylko zakupy przed wyjazdem z miasta (oczywiście musimy spróbować lokalnego wina, które podobno należy do jednych z najlepszych na świecie) i ruszamy w drogę do Mordoru.

To, co mnie zdumiewa po drodze, to rozmiary tutejszych domów jednorodzinnych. Domków. Domeczków. Są wielkości takiego trochę większego garażu. Czy tu mieszkają hobbity?


Miasta, przez które przejeżdżamy, mają charakterystyczną zabudowę – niskie budynki, całe centrum to knajpki, knajpki i jeszcze raz knajpki. Kiwi chyba lubią życie towarzyskie... Nawet najmniejsza mieścinka oferuje taki wybór lokali, że nie sposób się nudzić.
Na noc zatrzymujemy się w przydrożnym motelu w Omarama. Nie ma problemu z miejscami ze względu na porę roku, choć właściciele, którymi okazują się być Irlandczycy, informują, że jeszcze kilka tygodni i trzeba będzie robić rezerwacje. Oglądamy kilka pokojów. Motelik jest bardzo skromny, ale dobrze wyposażony. Standardem tutaj jest, że wszystkie mniejsze i większe hotele i motele najróżniejszej maści oferują gościom darmową herbatę, kawę, czajniki elektryczny i całą zastawę. Mają tu nawet krokociąg i kieliszki do wina, koce elektryczne i tv. Pełen luksus na środku niczego, na końcu świata. Mamy apartament z salonem, aneksem kuchennym, sypialnią i sporą łazienką za ujmująco przystępną cenę.

Przeglądamy darmowe foldery reklamowe, które wzięliśmy z recepcji. Wszędziej, w każdym niemal sklepie, hotelu, stacji benzynowej są ogromne stojaki z darmowymi wydawnictwami turystycznymi, począwszy od małych ulotek reklamujących lokalne atrakcje aż po katalogi AA Travel Guide i AA Road Atlas. Są to solidne wydawnictwa z zaznaczonymi odległościami pomiędzy najważnejszymi miejscowościami, atrakcjami, trasami turystycznymi, szklakami kajakowymi i rowerowymi, parkami narodowymi, noclegami, restauracjami. Informacje są dużo bardziej szczegółowe i wiarygodne, niż w jakimkolwiek wydawanym w Europie przewodniku, które niestety zawierają wiele błędów. Wszelkie rekordy pod względem wypisywanych bzdur biją w szczególności wydawnictwa Pascala, które sprawiają wrażenie, jakby ich autorzy nigdy nie odwiedzili opisywanych przez siebie miejsc. Mój przewodnik Lonley Planet jest całkiem przyzwoity, ale wielu atrakcji, wymienionych w lokalnych wydawnictwach, w ogóle nie uwzględnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz