sobota, 24 października 2009

Marzenia się spełniają

Podróżowanie ma się we krwi. Masz to lub nie, nie ma półśrodków. Albo nie możesz usiedzieć spokojnie na miejscu, albo wystarczy Ci raz na rok tydzień leżenia na plaży jakiegoś modnego kurtortu i popijanie drinka z palemką. Mnie ciągle gdzieś nosi. Roku temu – niespodziewanie, tak jakby mimochodem i zupełnie niechcący – wylądowałam po drugiej stronie globu. Na Nowej Zelandii. Do tej pory jestem zdziwiona, że tak nagle, ni z tego ni z owego, udało mi się zrealizować jedno z największych marzeń. Może ktoś z Was też – jak ja kiedyś – nie śpi po nocach, snując wizje Kraju Wielkich Białych Chmur? Jeśli chcecie ją zobaczyć, poczuć, zapraszam do wędrówki.
A więc, Panie i Panowie, siadamy wygodnie w fotelach i na trzy cztery zaczynamy cofanie się w czasie...

Dziś jest 16 września 2008 roku...

Zaczyna się nieźle – na kairskim lotnisku nad wyraz uprzejmy urzędnik imigracyjny bez zwyczajowej opryskliwości wbija mi pozwolenie na wyjazd, z uśmiechem (zaraz, zaraz, on się uśmiecha?? Świat zwariował) inkasując opłatę za przekroczenie wizy. Bez kazań, bez komentarzy, dlaczego zostałam dłużej, bez pytań o ewentualnego męża. Jego uśmiech rozjaśnił pochmurny dzień, zamiast słońca ukrytego gdzieś ponad grubą pokrywą smogu. Wręczył mi paszport, życząc miłego lotu. Jeszcze tylko krążenie od bramki do bramki razem z grupą równie zdezorientowanych współpasażerów, bo akurat tego dnia wysiadł na lotnisku elektroniczny system informacji i wszystkie monitory nagle zgasły z cichym „puff” i – pozbywszy się bagaży – usiadłam w kafeterii nad szklanką parującej herbaty z cytryną. Za oknem żółty smog, szaro i wilgotno. W hali przejmująco zimno od nadmiernie rozkręconej klimatyzacji. Ale kto by się spodziewał, że tego dnia, dokładnie w połowie września, temperatura tak gwałtownie spadnie i lunie deszcz? Jeszcze nie skończyło się lato, powinno świecić oślepiające słońce i rozpalać blaszaną halę lotniska jak piekarnik. A tu zimno.
Spojrzałam na szary dzień za oknem i nagle poczułam, że z radości aż mnie zatyka. A więc leciałam. Już za chwilę. Już tylko kilka minut i spełnię jedno z największych marzeń mojego życia – wsiądę na pokład samolotu do Londynu. Stamtąd z przesiadką w Bangkoku (już sama nazwa wywołuje dreszcze swą egzotyką i obietnicą przygody) do Sydney. A stamtad... prosto na moją wymarzoną, wyśnioną... Nową Zelandię. Mam 33 lata i realizuję marzenie z dziecięcych lat, pielęgnowane przez tak długo czas... Nieźle, prawda?

Lot do Londynu przebiega... po egipsku. EgyptAir i Ramadan – niewielkie niesmaczne poczęstunki, poirytowani postem współpasażerowie i Egipcjanki, w samolotowej toalecie zrzucające tradycyjne stroje, zmieniając je na europejskie. Jak jaszczurki – pomyślałam – zrzucają starą zużytą skórę, wystawiąc na widok publiczny nowe, lśniące łuski. Na Heathrow okazało się, że część z nich ma również brytyjskie paszporty, a na wszystkie bez wyjątku czekają mężczyźni, z którymi wylewnie się witając, całują w hali przylotów. No tak, obyczaje zmieniają się wraz z krajem...

Jestem zmęczona i śpiąca, nie mam ochoty wychodzić do miasta, pomimo kilkugodzinnego oczekiwania na połączenie. Zniechęca również pogoda – szaro i mży a na elektronicznej tablicy wyświetlona zupełnie nie zachęcająca temperatura 12 stopni. Dla kogoś, kto od kilku miesięcy wystawiony był na palące zwrotnikowe słońce południowego Egiptu, jest to zdecydowanie za mało. Marznę, więc ubieram wszystkie najcieplejsze rzeczy. Wyglądam jak bezdomna a mój wygląd chyba prowokuje policjantów. Przechodzą mimo kilkukrotnie, ale nie zaczepiają. Może dlatego, że w międzyczasie kupuję przewodnik po Nowej, upiornie drogą kanapkę i kawę w pobliskiej kafeterii.
Czytam, czytam i czytam. Ołówkiem zakreślam na mapce miejsca, które koniecznie musimy zobaczyć. Marzne. Kolejna kawa. I w końcu otwierają stanowiska Qantas, mogę pozbyć się bagażu i wejść do cieplejszej poczekalni. Jeszcze tylko przepychanka z panienką z okienka, która stanowczo domaga się ode mnie nowozelandzkiej wizy. Tłumaczenie nie pomaga, nie chce przyjąć mnie na pokład samolotu, bowiem w jej wykazie państw, które wiz potrzebują a które nie, nie ma w ogóle Polski. Taki kraj w jej małym światku nie istnieje. Pytam, czy w ogóle słyszala o Polsce. No coś tam słyszała. Ale na jej liscie go nie ma. Może telefon do przełożonego? – z ulgą przyjmuje moje rozwiązanie. Dzwonimy więc, chwila napięcia (no przecież JA WIEM, że wizy nie potrzebuję) i w końcu jest zgoda. Uff. Bo już skostniałam z zimna.

W samolocie zajmuję swoje miejsce przy oknie i z kieszeni przed fotelem wyciągam pakiecik podróżny. To mój pierwszy lot z Qatnas a już są moimi ulubionymi liniami lotniczymi – oferują pasażerom ciepłe skarpetki, zatyczki do uszu i klapki na oczy. Nie mówiąc o wygodnych szerokich fotelach rozkładanych niemal do poziomu, dużej przestrzeni na nogi i apetycznie wyglądającym menu. Przyjemnie nastraja mnie jeszcze własny monitor i spory wybór nowych filmów, których – odcięta od cywilizacji podczas pobytu w Egipcie – nie miałam okazji obejrzeć. Ale z wszystkich tych atrakcji podczas lotu do Tajlandii nie skorzystałam – zasnęłam jeszcze w trakcie startu i obudziło mnie dopiero łagodne szarpanie za ramię jedenaście godzin później – Proszę pani, proszę się obudzić, za chwilę lądujemy w Bangkoku.

Oszołomiona snem wychodzę rękawem do terminalu. Włączam telefon, żeby zameldować wszystkim, że doleciałam szczęśliwie. Sms: „Vodafone wita w Tajlandii i życzy udanego pobytu.”
Dopiero ta wiadomość mnie otrzeźwiła. Raaaaany jestem w Bangkoku! I choć miasta za kurtyną deszczu nie widać, to napatrzę się na tę Tajlandię choć na lotnisku, łażąc przez dwie godziny przerwy technicznej przed dalszym lotem.

Na tutejszym lotnisku bardzo poważnie podchodzą do kontroli. Nawet na Heathrow, gdzie normą jest zdejmowane butów i dokładne sprawdzanie, celnicy przeoczyli olbrzymią tubę kremu do rąk w moim bagażu podręcznym, o którym na śmierć zapomniałam. Natomiast tutaj od razu kazali ją wyrzucić. Obmacali podszewkę plecaka. Poprosili o wyjęcie aparatu i drobiazgowo sprawdzili futerał oraz wszystkie utensylia. Chciałam z nimi pożartować w trakcie tej długiej kontroli, ale pamiętałam ostrzeżenie koleżanki, że nie mają poczucia humoru i są diabelnie podejrzliwi, a sam na sam z celniczką zaopatrzoną w gumową rękawiczkę wcale mi się nie uśmiechało. Jeszcze tylko odprawa paszportowa, w czasie której miła pani włożyła wysiek w poprawne wymówienie mojego imienia (poproście cudzoziemca o przeczytanie imienia „Małgorzata”, sami zobaczycie jak to brzmi) i już znowu siedzę w samolocie. Kolejne dziewięc godzin w fotelu. Ufff.

17 września

A gdzie się właściwie podział 17 września???

18 września

Lądowanie w Sydney pamiętam jak przez mgłę. Senna i zmęczona nie wiem, która jest godzina, jaki mamy dzień tygodnia ani gdzie właściwie jestem. Stawiam się na nogi Red Bullem i idę pisać maila. Tak jak Qantas stają się natychmiast moimi ulubionymi liniami lotniczymi, tak lotnisko w Sydney już jest moim faworytem – mają darmowy szybki internet, nie takie przedpotopowe maszyny jak na Heathrow. Piszę więc do mamy jak to jest znaleźć się po drugiej stronie globu, do brata, że na lotnisku w Tajlandii nie mieli żadnych egzotycznych przypraw i do przyjaciółki szczegółową relację z całej podróży.
Samolot na Nową jest niewielki i w połowie pusty. Zasypiam natychmiast i i budzi mnie dopiero wstrząs przy lądowaniu. Trzeźwieję od razu. JESTEM NA MOJEJ WYŚNIONEJ, WYMARZONEJ NOWEJ ZELANDII!!

Kia Ora, witamy w raju
Pogoda równie paskudna jak na każdym kontynecie, który właśnie przebyłam. Mży i wieje, przenikliwie zimno.



Słaniam się w kolejce do odprawy a na pytanie pani od imigracji, co mam zamiar zwiedzać, głupieję. Mam za sobą 42 godziny w podróży i w najbliższej przyszłości mam zamiar zwiedzić tylko dwa miejsca – prysznic i łóżko i o tym informuję dociekliwą panienkę. Na szczęście mnie przepuszcza, bo zostać cofniętym z lotniska po przebyciu połowy świata to byłby największy możliwy pech. Jeszcze tylko prześwietlają bagaż na do widzenia, dopytują czy aby na pewno nie mam żadnych artykułów spożywczych (absolutnie nie wolno wwozić jedzenia, napojów, nasion, roślin etc.) i nareszcze jestem wolna. Wychodzę, rozglądając się za M. Jest! Nareszcie.

Taksówkarz wiozący nas z lotniska okazuje się być... egipskim koptem. Zresztą wszyscy taksówkarze spotkani na wyspach, okazali się być imigrantami - Koreańczycy, Rosjanie, mieszkańcy Afryki. Wszyscy pytani o życie na Nowej, bardzo je sobie chwalą – spokojna egzstencja, bez pośpiechu charakterystycznego dla Europy czy Ameryki, dobre zarobki i przyjazny klimat. Zaczynam w duchu kombinować, jak by się na Nową na jakiś czas przenieść...
Nasz hotel, opatrzony sympatyczną nazwą „SO”, reklamowany w internecie jako pro-ekologiczny i przeznaczony dla nowoczesnych młodych ludzi (nie wiem, czy jestesmy wystarczająco młodzi i nowocześni? może obejrzą nas w recepcji i stwierdzą, że nie spełniamy standardów? czy trzydziesto-paroletni człowiek bez skóry, fury i najnowocześniejszej komóry się kwalifikuje? halo?), okazał się być wysokim nowym budynkiem, wciśniętym pomiędzy starą zabudowę centrum miasta. Nie wiem wprawdzie, co takiego pro-ekologicznego było w owym miejscu, no chyba że architekci uznali za takowy... kompletny brak okien w całym budynku:-) W pokojach chyba zastąpić je miały ogromne lustra na całą ścianę przy łóżku oraz pomysłowe oświetlenie – różne na różny nastroj i sytuację – romantyczne (różowe), erotyczne (czerwone), uspokajające (zielone).

Pokoje są małe, z wysokim łóżkiem, pod które wejdzie największa nawet walizka i łazienką z przeszkloną, półkolistą ścianą. Gdyby nie to, że mamy tu spędzić tylko jedną noc, można byłoby nabawić się klaustrofobii, no ale z drugiej strony – standard wysoki (jeśli komuś nie zależy na widoku z okna) a cena naprawdę przystępna. Położony jest w ścisłym centrum miasta, przy Cashel Street, stanowiącej miejski pasaż handlowy. Na jednym końcu ulicy jest Most Pamięci, upamiętniający udział armii Nowej Zelandii w konfliktach międzynarodowych, na drugim kiedyś znajdował się amfiteatr znany jako Hack Circle – miejsce spotkań nie-zawsze-grzecznej-młodzieży, który w trakcie naszego pobytu był w trakcie renowacji. Władze miasta nie mogły się w inny sposób uporać z problemem drobnej przestępczości w tym rejonie, więc postanowiły Hack Circle przebudować na pasaż handlowy. Zresztą zostało to oprotestowane kilkukrotnie przez studentów, jednak bez skutku.

W pokoju spędzamy tylko tyle czasu, ile potrzeba na prysznic i wychodzimy. Liczące ok. 380.000 mieszkańców Christchurch jest trzecim największym miastem Nowej Zelandii i zarazem największym na Wyspie Południowej. Centrum stanowi Cathedral Square, z XIX w. anglikańską Katedrą Christ Church (niestety, nie wejdziemy do środka, była czynna tylko do 17:00) oraz „speakers’ corner”, lokalnym odpowiednikiem Hyde Park, rozsławionym przez Iana Brackenbury Channell - Czarodzieja z Nowej Zelandii (inicjatora „The fun revolution”, kogo interesuje ta barwna postać, polecam jego stronę http://wizard.gen.nz/). Kto ma ochotę na dobrą kawę, przy placu znajduje się Sturbucks:-).
Rejon otaczający plac oraz cztery pobliskie i najważniejsze zarazem ulice miasta (Fitzgerald Avenue, Bealey Av., Moorhouse Av. and Deans Av.) uznawane są za centrum biznesowe. Jednak cetrum miasta to nie tylko biznes, ale również eleganckie dzielnice mieszkalne, z których najpiękniejsze to Inner City East / West, Avon Loop, Moa & Victoria.









Christchurch, nazywane Miastem Ogrodów, ma liczne piękne parki, w tym, założony w drugiej połowie XIX w. 30 – hektarowy ogród botaniczny, który razem z pobliskim Hagley Park stanowi ogromne centrum rekreacji z polami golfowymi, boiskami do krykieta czy rugby. Oczywiście nie może tu zabraknąc, jak w całym kraju, ogrodów zoologicznych i parków, gdzie można oglądać zwierzęta w ich naturalnym środowisku. Bardzo popularne są wyprawy na spotkanie wielorybów oraz pływanie w morzu z delfinami. Oczywiście, może się zdarzyć, że w trakcie takiej wyprawy nie spotka się zwierząt. W tej sytuacji firmy oferują klientom następne rejsy gratis – aż do skutku. Niestety, ze względu na porę roku wszystkie te atrakcje muszą nas ominąć – minie jeszcze kilka tygodni zanim zrobi się na tyle ciepło, aby parki zazieleniły się na dobre a woda w morzu miała temperaturę na tyle wysoką, żeby można było do niej wejść.

Spacerujemy po centrum trasą, opisaną w przewodniku. Niestety, jest za późno, żeby wejść czy to do Galerii Sztuki, Muzuem Canterbury czy Sił Powietrznych. Cały czas odnoszę wrażenie, że gdzieś to wszystko już widziałam... no tak, przecież to miasto do złudzenia przypomina Anglię. Charakterystyczne czerwone budki telefoniczne, tramwaje, architektura i nawet puby - wszystko jakby żywcem przeniesione z Londynu:-) To podobieństwo jest rezultatem działalności angielskich osadników, którzy przybyli tu w połowie XIX w., upodabniając swoją nową ojczyznę do tej, którą zostawili za morzami. Z tamtego okresu pochodzi też najstarszy drewniany budynek NZ - Dean's Cottage.
Jest zimno i wietrznie a do tego siąpi uparta mżawka. Oczywiście to, co zniechęca do spacerów, zachęca do zajrzenia do jednego z licznych barów i pubów. Każdy budynek w centrum ma na parterze mniejszy bądź większy lokal – liczne azjatyckie fastfoody, przede wszystkim sushi-bary, puby z bilardem i ogromnym tv, modne kluby oraz przytulne restauracyjki – każdy w tej bogatej ofercie znajdzie coś dla siebie. My wybieramy nasz pub ze względu na tłum ludzi w środku – tu MUSZĄ mieć dobre piwo:-) No i jest. Oraz całkiem smaczna pizza. Ponieważ dla mnie każda podróż oznacza również poznawanie smaków danego kraju, przed wyjazdem poczytałam trochę na temat lokalnego jedzenia. W przewodnikach piszą, że zbliżone jest do europejskiego i brak tutaj specyficznych dla tego regionu przysmaków (oprócz maoryskiego hangi, ale o tym później). Mam więc pytanie do osób, które mieszkają na Nowej– czy to prawda?

Dopiero po wypiciu piwa czujemy, jak jesteśmy oboje zmęczeni. Wleczemy się noga za nogą do hotelu. Zasypiam od razu, ale budzę się o pierwszej w nocy i nie śpię już do rana. Tak zresztą będzie jeszcze przez kilka najbliższych dni, zanim się przyzwyczaję do różnicy czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz